Jadwiga Brzezińska - Łamasz - Czyszki koło Lwowa

Przejdź do treści

Menu główne:

Jadwiga Brzezińska - Łamasz

Wspomnienia mieszkańców



„Moje wspomnienia”
Urodziłam się 30.01.1925 r. w Czyszkach na III-ej Wólce, dzieciństwo moje przebiegało beztrosko i wesoło. W 1931 r. poszłam do szkoły, w III klasie wstąpiłam do harcerstwa. W szkole nie miałam żadnych trudności, pamięć miałam dobrą, lubiłam bardzo wiersze. Po ukończeniu VI klasy wstąpiłam do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej skrót KSMŻ, które siedzibę miało w Czyszkach przy kościele w starej plebanii, tam odbywały się zebrania.
Gmina oddała swoją bibliotekę pod kuratelę na probostwo. Księgozbiór był duży, o różnej tematyce przygodowej, historycznej, która mnie najbardziej odpowiadała. Wypożyczałam książki jak przed laty moje starsze rodzeństwo.
Ksiądz przekonał mojego ojca, żeby mnie posłał dalej do szkół, więc ojciec posłał mnie prywatnie na korepetycje przygotowujące do egzaminów do gimnazjum. Uczyła mnie Stefania Kos, która kończyła gimnazjum im. Królowej Jadwigi. Po przygotowaniach zdałam do wymarzonego Państwowego Żeńskiego Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, które mieściło się przy ul. Potockiego nr 35. Niestety oprócz mundurka z niebieskimi wypustkami, tarczą i całym ekwipunkiem gimnazjalistką nie zostałam. 1 września 1939 r. wybuchła wojna i moje marzenia przepadły. W nagrodę za zdanie, mama z ciocią Marysią zabrały mnie do Teatru Wielkiego na spektakl “Strasznego Dworu”, to było niezapomniane przeżycie dla nastolatki. Wystrój, kolory, malowidła to się nie da opisać, to trzeba zobaczyć!
Do Teatru Wielkiego szło się nie tylko na spektakl, ale żeby obejrzeć słynną kurtynę, która tylko z racji swej funkcji nią była, bo tak naprawdę było to arcydzieło, które dla teatru namalował Henryk Siemiracki.
Za czasów pierwszej okupacji sowieckiej uczyłam się gobeliniarstwa, robót na drutach i szydełku u pani Kosowej w Winnikach, co bardzo przydało mnie się w dalszym życiu. Od 1941 r. uczęszczałam do Szkoły Handlowej we Lwowie, która mieściła się najpierw przy ul. Kurkowej, a następnie została przeniesiona do domu Staszica na ul. Skarbkowskiej, następnie do Uniwersytetu Kazimierzowskiego. Część Profesorów, wykładowców było z wyższych uczelni, książek nie było. Trzeba było z wszystkich wykładów robić notatki. Zimą sale nie były opalane, pisałyśmy w rękawiczkach. Ukończyłam dwie klasy. Cały czas mieszkałam u cioci Marysi Pusz przy ul. Leśnej 14. Syn cioci Czesiek też chodził do handlówki było nam lżej, razem uczyliśmy się. W szkole zostałam wciągnięta do pracy w konspiracji przez profesora Stankiewicza. W 1942 r . do ZWZ, a następnie do Armii Krajowej.
Na początku roznosiłam prasę konspiracyjną, biuletyn „Ziemi Czerwińskiej”, „Wierni Polsce,” „Konfederacja Ziemi Kresowej”. W 1943 r. „Słowo Polskie” i „Żołnierz Kresowy”. Prasę odbierałam na oznaczonych punktach i roznosiłam pod z góry oznaczone miejsca. Z czasem krąg się rozszerzał i zaczęłam nosić do Czyszek i Winniczek. W Czyszkach punktem kontaktowym była biblioteka na plebanii u ks. Kwaśniaka, który został naszym kapelanem. Tam oddawałam prasę, a łączniczki z Czyszek Górnych, miasteczka, Czyszek Dolnych i Winniczek odbierały ode mnie lub od ks. Kwaśniaka. Z Winniczek odbierała nasza sanitariuszka Zofia Bednarz i przekazywała do Ganczar. Wuj Józef Pusz też należał do organizacji. Pracował w rzeźni na Zamarstynowie, jako dyrektor administracyjny. Dzięki niemu dostawałyśmy podroby takie jak: serca, nerki, wątroby i flaki. Raz w tygodniu jeździłam do rzeźni i przywoziłam podroby, a następnie rozwoziłam je po mieście pod wskazane adresy. Była to pomoc dla żon oficerów i uwięzionych.
W czasie okupacji niemieckiej, w budynku Gimnazjum Królowej Jadwigi mieścił się Instytut Wajglowski i wiele panienek zamiast do szkół chodziło tam karmić wszy. Karmicielki chroniły specjalne przepustki, mogły nawet nocą po godzinie policyjnej poruszać się po mieście. Spory odsetek produkcji szczepionek trafiał do AK i całego Lwowskiego podziemia. Profesor Wajgel uratował setki jeśli nie tysiące mieszkańców Lwowa i okolic, bo tyfus plamisty szalał. Z obozu na Janowskim rozpuścili chorych na tyfus jeńców rosyjskich, a ci chorzy i głodni chodzili po domach prosili o strawę, nocleg i tak się tyfus rozszerzał. Na III Wólce i w Czyszkach też były wypadki śmiertelnych zachorowań. W szkole w Czyszkach założyli szpital, zwozili chorych z całej okolicy. Ogłosili kwarantannę i nikomu nie było wolno wyjeżdżać ani przyjeżdżać. Groziło to karą śmierci.
Był to koniec roku 1942 i początek 1943 r. Ja w tym czasie mieszkałam we Lwowie, dostałam rozkaz dostarczenia szczepionek do szpitala w Czyszkach. Otrzymałam lewe papiery i przepustkę, że jestem karmicielką wszy. Ścieżką przez las dotarłam na III Wólkę do domu, a potem do Czyszek na plebanię oddając ks. Kwaśniakowi przesyłkę. On oddał ją personelowi lekarskiemu, w tajemnicy przed Niemcami, ponieważ chodził do umierających jako ksiądz. A ja tą samą drogą wróciłam do Lwowa.

W 1943 r. przeszłam przeszkolenie sanitarne i wojskowe, które odbywały się na III Wólce w domu mojego szwagra i rodziców. Zostałam włączona do 14go pułku Ułanów Leśnych AK. Jaka byłam dumna, że należę do pułku, który był tak sławny. Odtąd zaczęła się prawdziwa praca w konspiracji. Byłam łączniczką w sztabie, który stacjonował u mojego szwagra Ludwika. Nie mieliśmy pojęcia, jakie przed nami trudne zadania do pokonania i co nam zgotuje los, ale byliśmy młodzi i ufni. Dowódca zgrupowania kapitan „Draża” mimo, że był Jugosłowianinem był wielkim patriotą i ukochał nasz kraj jak własny. Trzymał wszystkich w dyscyplinie, my cieszyliśmy się, że mamy takiego dowódcę, że nasze pokolenie przyniesie wolność Ojczyźnie. Niestety czekały nas upokorzenia, więzienia, długie lata łagrów i poniewierki, a po powrocie jeszcze przez wiele lat czekaliśmy na uznanie.
Pamiętam jednego razu dostałam rozkaz dostarczenia jakiegoś rulonu do dowódcy I-go plutonu 14-go Pułku Ułanów Leśnych do por. ”Florjana” Henryka Kozińskiego, który stacjonował w Winniczkach na młynach. Dostałam obstawę w osobie sanitariuszki ”Steli” Antoniny Łamasz, która szła za mną tak żeby nie stracić mnie z oczu. W razie wpadki miała zawiadomić „Drażę”, ona była bez żadnych podejrzeń. Papiery przenosiłam w ładnej granatowej z popielatym wzorkiem i kauczukową rączką parasolce.
Kiedy dochodziłam już do Winniczek zauważyłam żołnierzy niemieckich rozciągających linię telefoniczną, mróz przeszedł po mnie, ale z uśmiechem przeszłam obok, odpowiadając na ich zaczepki i kręcąc parasolką jak gdyby nigdy nic i szczęśliwie dotarłam do celu. Jak wracałyśmy razem ze “Stelą” już nie odpowiadałyśmy na zaczepki Niemców.

Końcem lata 1943 r. otrzymałam rozkaz przejścia aż za Kamionkę Strumiłową w kierunku Sokala. W lesie na drodze do Sokala mieliśmy spotkać dziewczynę z chłopcem i zapytać, czy to najkrótsza droga na „Sokal”, a odzew „ nie są jeszcze „krótszy” Drogę t ę miałam przejść z „Garbusem” Wiktorem Popławskim mieliśmy udawać parę zakochanych. Dostałam lewe papiery i wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę. Musieliśmy omijać wioski na szlaku, dotarliśmy szczęśliwie do Kamionki Strumiłowej, weszliśmy na most na Bugu i zobaczyliśmy, że na końcu mostu stoją Niemcy. Było za późno, żeby zawrócić, szliśmy powoli i zaczęliśmy się całować. Byliśmy tak wiarogodni, że Niemców ubawiło nasze zachowanie i tak szczęśliwie przeszliśmy mając ze sobą niebezpieczną paczkę w torbie.
Po spotkaniu w lesie i krótkim odpoczynku i pozostawieniu „Garbusa” ruszyłam w drogę powrotną, miałam spotkać trzech chłopców, z którymi miałam wracać. Spotkałam ich w oznaczonym miejscu w Kamionce Strumiłowej i ruszyliśmy w drogę powrotną. Już zapadał zmrok, robiło się ciemno w dali było słychać ujadanie psów. Zobaczyliśmy drzewa, wyglądało to na mały zagajnik. Byłam tak zmęczona i powiedziałam, że dalej nie idę. Pokładliśmy się spać na murawie. Ja od razu zasnęłam. Jak zaczęło świtać ten chłopak, który stał na czujce obudził nas. Ruszyliśmy w drogę, okazało się, że spaliśmy na cmentarzu. Najgorzej było przejść koło Żułtaniec, tam było wielkie zgrupowanie bandy UPA. Pod lasem na polu ziemniaczanym przeleżeliśmy do zmroku i późno w nocy dotarliśmy do domu. Zdałam relację z podróży, chłopcami zajął się Ludwik i „Bokser”, a ja poszłam spać. Przespałam cały dzień, wieczorem jak się obudziłam to myślałam, że to rano. Po powrocie z Rosji dostałam Odznakę pamiątkową Obszaru Lwowskiego Armii Krajowej „Lutnia”. Obszar obejmował okręgi Lwów, Stanisławów, Tarnopol, i Wołyń. Odznaka nr 163 nadana przez Pułk. dypl. Jana Sokołowskiego ps. “Trzaska”. Jeszcze jedno zdarzenie tuż przed akcją ”Burza” 20.07. 1944 r. Na szkoleniu wojskowym, które odbywało się pod lasem na III Wólce w domu Stanisława Brzezińskiego, goniec z Winniczek przyniósł wiadomość, że odziały Gestapo i Własowcy otaczają nasz I-szy Oddział Leśny AK Por. “Florjana”, który stacjonował na Kopjatynie. Plut. “Józef”, który miał z nami szkolenie oznajmił, żeby się zgłosić na ochotnika ponieważ zadanie jest niebezpieczne i to nie wojsko frontowe, a SS i Ukraińcy jak złapią to niewiadomo co może się zdarzyć. Popatrzyłam na koleżanki jak pobladły, zgłosiłam się schowałam meldunek i drogę. Z chwilą wejścia do lasu słyszałam odgłos własnych kroków. Strach mnie ogarnął, zeszłam z drogi przedzierając się przez gęstwinę dotarłam do górnej ścieżki, to mnie ocaliło, doszłam szczęśliwie do oddziału.
Oddałam meldunek dowódcy, a on zadecydował, że mam zostać w oddziale. Trzech chłopców, którzy byli na czujce zaginęło: “Andrus”, ”Antena”, i “Gwóźdź” i jeszcze dwóch “Znicz” i “Czarny”. Podeszli ich tak cicho, że ci się nie spostrzegli. Cała ta piątka została odtransportowana do Winnik do Fabryki Tytoniu, gdzie urzędowało gestapo. Tam po dwóch dniach stanęli przed obliczem wojennego sądu SS Galizien i zostali skazani na śmierć.  22 Lipca 1944 r. oznajmiono im, że nazajutrz o świcie zostaną rozstrzelani.
“Znicz” Jan Dobrzański i “Czarny ”Jan Wacek, którzy przeżyli własną śmierć.

Tak opisywał to „Znicz”:
”Tak doczekaliśmy się niedzieli 23 lipca 1944 r. Robiło się szaro i do pokoju weszli Niemcy było ich pięciu z pistoletami w garści. Każdy wziął jednego z nas za ramię i prowadził przed sobą przez podwórze do piwnicy. Do jednego pomieszczenia skierowano „Antenę”, „Gwoździa” i „Andrusa”, a do drugiego na lewo nas obu. Staliśmy ustawieni przez Niemców ramię w ramię. Po chwili w sąsiedniej piwnicy rozległy się trzy strzały.
W następnym momencie padł strzał tuż koło mnie i „Czarny” zwalił się u moich nóg jak kłoda. Postanowił w ostatnim momencie skręcić głowę w bok i to być może uratowało mu życie. Stracił jednak przytomność zwaliwszy się twarzą na betonową podłogę. Mój morderca w tym czasie opierał swoją lewą dłoń o mój lewy bark stojąc za mną. Słyszałem jak coś mruczał pod nosem. Czułem też na swoim barku, że jego lewa ręka drży zapewne drżał cały, poczułem lufę pistoletu na moim karku i padł strzał.
Doznałem lekkiego tępego uderzenia w kark i upadłem na twarz obok „Czarnego”. Czułem leżąc na twarzy ciepłą krew i czekałem na śmierć. Nie cierpiałem fizycznie, nastąpił całkowity paraliż i brak czucia .”Znicz” choć cały czas przytomny był całkowicie bezwładny, mógł jedynie ruszać głową. „Czarnemu” kula wyszła prawem okiem „Antenę”, „Gwoździa” i „Andrusa” pochowano w Winnikach na cmentarzu. „Czarnego” i „Znicza” jak front przeszedł odwieziono do szpitala św. Zofii. W czasie zdobycia Lwowa przez partyzantów został on zamieniony na szpital wojskowy AK. Tam odwożeni byli wszyscy ranni z akcji „Burza”.
22 lipca 1944 r. w sobotę dowiedziałam się, że mam przydział do 2-go szwadronu, który stacjonował na II Wólce. Dowódcą był ppor. „Antek” Jerzy Węgierski. Zostaliśmy rozstawieni w lesie na północnej stronie II Wólki. W nocy zaczął padać deszcz, do rana byliśmy całkowicie przemoknięci, ale już taki jest los partyzanta. Rano ze „Stelą” zeszliśmy na skraj wioski do zabudowań Hołuba, nie zdążyłam się umyć i uczesać, kiedy wezwano mnie do rannego. Tym razem był to Kpt. „Draża” ranny w udo. Ranę oczyściłam zabandażowałam, ale kula nadal tkwiła w nodze. Kapitan pojechał konno z towarzyszącym mu plut. „Bokserem” do sztabu rosyjskiego w Sichowie i tam w szpitalu polowym rosyjska lekarka wyjęła mu kulę.
24 Lipca w godzinach przedpołudniowych w potyczce z Niemcami zostało rannych trzech z naszego szwadronu : „Wich” Łamasz Ludwik mój szwagier, w obydwie nogi. Miał rozszarpaną łydkę około 15 cm całe, szczęście kość nie naruszona, ale do końca życia miał kłopoty. Drugi to „Sęp” Mieczysław Kucharski ciężko ranny. Trzeciego opatrywała „Stela”. Pierwszych dwóch opatrywałam ja, pomagał mnie „Hardy”. Po opatrzeniu ran zostali odwiezieni furmankami z obstawą do szpitala we Lwowie. Po południu pierwszy oddział por. „Floriana” wycofując się z Kopiatyna został zaatakowany przez Niemców. W potyczce zostali ranni Piotr Szczyrko z Kopiatyna i Strzała“ z Dawidowa. Po opatrzeniu rannych i odpoczynku odeszli na Pasieki. Pod wieczór przyszło sześciu zwiadowców radzieckich z prośbą o przenocowanie. Ppor. „Antek” pozwolił im spać nad stajnią na strychu. 25 Lipca wczesnym rankiem odeszli.
My dostaliśmy rozkaz wymarszu na Pasieki. Po śniadaniu zaczęliśmy się szykować do drogi przed wymarszem i nasi chłopcy opróżniali bunkry. Do pokoju przynieśli dwie skrzynki granatów, bo nie było jeszcze furmanek. Na podwórze zajechał wóz zaprzęgnięty w parę koni. Mieli ładować na furmanki broń, granaty, amunicję medykamenty i cały sprzęt. Naraz nadleciały samoloty, przeleciały bardzo nisko, jakby zwiad. „Hardy” wziął lornetkę chciał zobaczyć czyje to samoloty. Ja ze „Stelą” i lekarzem kpt. rez. Branko Gróo z pochodzenia Chorwatem, byłam w kuchni. Ja podeszłam do “Hardego”, który stał na schodach. Wzięłam go pod rękę i powiedziałam, że to nierozsądnie tu stać i cofnęliśmy się do sieni. W tym czasie wybuchła bomba tuż przy schodach. „Hardy” ręką odepchnął mnie za siebie. Nie wiem, czy to odruch czy podmuch bomby. On zachwiał się i oparł na moim ramieniu i tak przekroczyliśmy próg do kuchni. W kuchni osunął się na ziemię. Wtedy zobaczyłam, że jest ranny. Odłamek rozerwał mu klatkę piersiową. Zawołałam „ panie doktorze, ”Hardy” jest ranny, trzeba go ratować” , lekarz po obejrzeniu rany machnął ręką, zrobił gest, że tu już nic nie pomoże. „Hardy” przymknął oczy, a ja spazmatycznie zaczęłam wołać „Hardy” Hardy”! On nie reagował, a jak zawołałam Kazik to otworzył oczy uśmiechnął się i wtedy krew buchnęła z piersi. Tak zakończył życie.
Ja w tym czasie wydoroślałam, zdałam sobie sprawę z tego jak życie ludzkie jest mało warte. Przed chwilą śmialiśmy się, a teraz on już nie żyje. Pomodliłam się za jego duszę błagając Boga, żeby go przyjął do siebie. Poprosiłam lekarza, aby nam pomógł przenieść ciało do pokoju. Lekarz wziął go za nogi, a ja ze „Stelą” za barki i przenieśliśmy go poprzez sień do pokoju. Z chwilą przekroczenia progu pokoju pada druga bomba pod oknami i zabija dziadka Hołuba. Podmuch rzuca doniczki z mirtami na skrzynkę z granatami, która stała na środku pokoju. „Hardego” położyliśmy pod ścianą. W tym czasie w pokoju znajdowali się ppor. „ Antek”, wachmistrz Michał Domiszewski i jego adiutant „Wiewiórka„ Mieczysław Wilk z Czyszek. Wachmistrz został odrzucony podmuchem bomby i jęczał. Michał Hołub został śmiertelnie ranny w kręgosłup, zmarł w szpitalu. Po opatrzeniu rannych kiedy emocje zaczęły opadać zobaczyłam, że z mojego nadgarstka płynie krew, cała byłam we krwi. Chłopcy przynieśli wodę, zaczęłam zmywać z siebie krew swoją i „Hardego”. Po czym okazało się że u mnie w kolanie tkwi odłamek bomby, a drugi w łydce. Po wyjęciu odłamków i założeniu opatrunków dostałam zastrzyk przeciwtężcowy dany przez lekarza. W tym czasie wpada chłopak i mówi, że w lesie są ranni. Ppor. „Antek” wydał rozkaz, że oddział ma opróżnić bunkry zabierając broń, granaty, amunicję i cały sprzęt sanitarny, pogrzebać zabitych. Ja oddałam swój koc, żeby owinęli ciało „Hardego”. Po pochówku, z sanitariuszką „Stelą” mają wycofać się na Pasieki. Ppor. „Antek”, lekarz i ja obeszliśmy wszystkie okopy sprawdzaliśmy czy nie ma rannych. Z chwilą wejścia do lasu znowu nadleciały samoloty. Leciały nisko nad drzewami i ostrzeliwały nas z broni pokładowej. Chowaliśmy się za grubymi bukami i patrząc w górę, żeby odpowiednio się skryć. Widzieliśmy lotników, jak samolot przechylał się w lewo to w prawo siejąc z pokładowego karabinu maszynowego. Kule padały obok nas łamiąc gałęzie, tak nękali nas aż do granicy lasu Wóleckiego. Miałyśmy szczęście, w lesie nie było rannych. Dotarliśmy szczęśliwie do Pasiek, tam było zgrupowanie, zorganizowano nam obiad w szkole. Po obiedzie nasze szwadrony okopały się w lesie na południowo wschodnim skraju Pasiek aż pod Pierogówkę. Ja ze „Stelą” mieliśmy dyżur. Chodząc po linii okopów odwiedzaliśmy naszych chłopców z Wólek i Czyszek, a w tym czasie na Wólki leciały „katiusze”, a ich przeraźliwy jęk słyszeliśmy na Pasiekach. Widzieliśmy wielką łunę, martwiliśmy się co z naszymi rodzinami. Na linii był spokój poza dwoma fałszywymi alarmami. Rano zmieniły nas oddziały z Pasiek. Po śniadaniu zostałam wezwana do dowództwa z dwoma chłopcami. Jeden był z Winnik, drugi to „Bąk” Stanisław Pituła z Czyszek. Dostaliśmy rozkaz pójścia na zwiad do Winnik i na Wólki. Przenocowaliśmy u mnie w domu. Rano wróciliśmy na Pasieki zdaliśmy raport w sztabie i poszliśmy do oddziału. Tam dostałam rozkaz i skierowanie odprowadzenia dwóch rannych do szpitala, trasę tę trzeba było przejść pieszo.

Na izbie przyjęć zdałam dokumenty, a rannych pod opiekę lekarzy. Sama wracałam do oddziału. Na Pochulance zatrzymał mnie patrol ruskich, chcieli zabrać mi broń. Powiedziałam im, że to broń amerykańska, że mam pozwolenie, że nie mogą mnie jej odebrać, poskutkowało i puścili mnie. Jak wróciłam nasz oddział po złożeniu broni rozwiązano. W 26 lipca 1944 r. poszliśmy jednak na zwiad, a w dużej sali w budynku przy ul. Kochanowskiego zebrało się około 150-ciu oficerów AK. Punktualnie o 14-tej przyjechał gen. Iwanow z dwoma radzieckimi oficerami. Gen. Filipowski przedstawił zebranych. Generał Iwanow ich pozdrowił i dodał, że jest to zalążek, z którym chcielibyśmy zorganizować piątą Lwowską Dywizję Piechoty i dodał ja rozraszaju „ja pozwalam”. Nasi wyrazili podziękowanie, a gen. Iwanow pożegnał się i odjechał. Oficerowie opuszczali salę w podniosłym nastroju. Gen. Filipowski był w doskonałym humorze. Wieczorem w szkole na Pasiekach odbyło się spotkanie oficerów Dzielnicy Wschodniej i 14 płk. uł. Leśnych AK z okazji nadania kpt. „Draży” orderu Virtuti Militari. Gen. Filipowski nadał go również kpt. Janowi Karskiemu „Kozik” dowódcy zgrupowania komendantowi Dzielnicy Zachodniej. Dowództwo radzieckie choć przeprosiło za pomyłkowe zbombardowanie naszego oddziału i opublikowało w ich gazecie podziękowania kpt. „Draży” za wsparcie partyzantami ich czołgów ponieważ ich piechota została w tyle. Szybko zapomnieli. Pod pretekstem, że nasza broń jest przestarzała i niejednolita kazali ją złożyć. Gen. Filipowski został wezwany do Sztabu Frontu. Gen. Iwanow zażądał złożenia broni przez wszystkie oddziały AK w ciągu sześciu godzin. Ostatecznie uzgodniono, że gen. Filipowski podpisze odezwę rozkazującą złożyć wszystką broń w miejscach i terminach określonych, a dowództwo radzieckie odezwę natychmiast wydrukuje i rozplakatuje. Odezwa została zredagowana i podpisana rozkazem z 27 Lipca 1944 r. Oddziały AK zostały rozwiązane.
Pożegnalny rozkaz brzmiał:
„Żołnierze - walka w konspiracji prowadzona przeciw niemieckiemu panowaniu została zakończona. Było to pierwsze wasze zadanie, setki żołnierzy, dziesiątki oficerów poległo w walce. Wiele kobiet oddało życie w ofiarnej służbie. Polskie kobiety i dziewczęta bohaterstwem swoim wzniosły się ponad wszelką pochwałę w ofiarnej służbie. Ich gorący patriotyzm już dziś tworzy legendę, która przejdzie do następnych pokoleń. Praca ta została skończona. Z powyższego rozkazu z dniem 27 lipca 1944 r. rozwiązuję oddziały Armii Krajowej i żegnam Was żołnierze!”….
Gen Filipowski po wizycie w sztabie frontu dał wyraz nadziei, że jednak Piąta Lwowska Dywizja może być organizowana . Dowódcy zgłosili nabór ochotników. W Sztabie Obszaru dostali zaproszenie do gen. Gruszki z NKWD. Gruszko powiedział, że tu sowiecka ziemia i sowiecki naród, nie macie co tu szukać, jest jednak Polska Armia, którą dowodzi gen. Żymierski czemu do niego nie pojechać nie porozmawiać.
31 Lipca 1944 r. gen. Filipowski z towarzyszącymi mu oficerami AK i ppułk. Wiktorem Grosem odleciał samolotem do Żytomierza na spotkanie z Gen. Żymierskim. Wieczorem tego dnia gen. Iwanow wezwał na odprawę oficerów Sztabu Okręgu, Komendantów dzielnic, dowódców zgrupowań i kompanii.

Zgłosiło się czterdziestu z szefem sztabu mjr. dypl. Stasiewiczem na czele z ”Łodygą” i „Drażą”. Wszyscy zostali internowani podobnie jak oficerowie, którzy odlecieli do Żytomierza. 27 Lipca 1944 r. przed odejściem z Pasiek wezwano mnie do sztabu i kpt. „Draża” wręczył mi zaświadczenie, że zostałam przedstawiona do odznaczenia „Krzyżem Walecznym”. Przed wieczorem wróciłam sama do domu, gdzie przywitał mnie ojciec, bracia już byli w domu. Przegadaliśmy cały wieczór, każdy z nas opowiadał swoje przeżycia i przygody. Na drugi dzień zdarzył się wypadek, dzieciaki z Czyszek znaleźli granat i niechcący go odbezpieczyli, jeden zawołał Janek zobacz on syczy, Janek wyrwał mu go w ostatniej chwili odrzucił było już za późno, granat rozerwał mu rękę. Dzieciaków uratował, ale sam został kaleką. Po opatrzeniu rany odwiozłam go do szpitala. Zwróciłam się do doktora Marcina Garlickiego, który opiekował się naszymi rannymi. Opowiedziałam mu całe zdarzenie. Przyjął go i od razu na stół operacyjny. Ja w tym czasie poszłam odwiedzić szwagra i swoich kolegów, najbardziej poszkodowany był „Znicz”, leżał sparaliżowany. Po operacji doktor zapewnił mnie, że kości w ręce nie zostały naruszone i nie ma zakażenia, nie zagraża mu ucięcie dłoni, powróciłam do domu.
Nowa praca w konspiracji „ NIE”
Zostałam pomocnikiem radiotelegrafisty. W połowie września 1944 r. we Lwowie z więzienia zbiegł „Draża“. Skontaktował się z “ Krystyną” Czesławą Hnatówną, która była osobistą sekretarką - żołnierzem 14 pułku Ułanów Leśnych AK. „Draża” po ucieczce ukrywał się w różnych miejscach. “Bokser” Władysław Pruczkowski jego adiutant był w wojsku w Przemyślu. Po wiadomości, że jego dowódca jest na wolności przyjechał do Lwowa w celu zorganizowania mu wyjazdu na zachód. „ Draża” postanawia przed wyjazdem odwiedzić swoich przyjaciół i towarzyszy broni. Prosi „Krystynę „ żeby mu towarzyszyła w tej imprezie. W dowództwie nie zgłosili zamierzonej wyprawy obawiając się zakazu. Podjęli ryzyko.
5 października 1944 r. rano wyruszyli przez znane ścieżki, przez las na III Wólkę. W lesie spotkali sowiecki patrol i ze stoickim spokojem przeszli obok. Za zakrętem “Draża “ rozchylił kurtkę i pokazał “Krystynie“ oprócz pistoletu wetkniętego za pas dwa granaty. Krystyna na to wyciąga z płaszcza z dużej kieszeni swojego „visa” i zaczynają się śmiać.
I tak nieustraszeni dalej już bez przeszkód dotarli do naszego domu. Na spotkanie przybyli zaproszeni ks. Kwaśniak nasz kapelan i ktoś z dolnych Czyszek, którego nazwiska nie pamiętam. Ile było radości ze spotkania „Draży”. On opowiadał o aresztowaniu całe przejście i o swoich przeżyciach, refleksjach o więzieniu w Moskwie na Łubiance. Ostrzegał nas, że za przynależność do AK grozi 10 lat łagru. Nam się zdawało, że nas to nie dosięgnie.
Młode rozwichrzone głowy, nie dochodziło do nas jaki „niby przyjaciele” gotują nam los, że zabiorą nam najpiękniejsze lata, a niektórym i życie. Po obiedzie zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie na odwrocie dostałam dedykację pisaną przez ”Krystynę” w imieniu „Draży” z jego podpisem. Poniżej zdjęcie po ucieczce z więzienia 5 października 1944 r. na III Wólce pod domem moich rodziców. Od lewej: pierwszy .Ludwik Łamasz “Wich”, drugi N.N. trzeci Ks. Kwaśniak, czwarty Dragan Sotirović “Draża“, piąta Jadwiga Łamasz “Wiszka” po mężu Brzezińska ułan-sanitariuszka, szósta Czesława Hnatówna “Krystyna” sekretarka “ Draży “, siódma Antonina Łamasz “Stela “ sanitariuszka, ósmy Jan Łamasz ” Zych” ułan. Na przodzie stoją dzieci Ludwika Łamasza, Henryka 6 lat , Zbigniew 4 lat obok Ludwika stoi pies „pikuś”, który nigdy nie szczekał na partyzantów. Niemców wyczuwał na pół kilometra i wówczas szczekał.

Kiedyś obserwowaliśmy z domu jak dorwał Niemca, który prowadził prace przy okopach i przechodził obok rzeki. Nie chciał Niemca  przepuścić, ujadał i warczał, chciał złapać go za nogę. Wówczas Niemiec się zdenerwował zdjął karabin wycelował w „Pikusia”, myśleliśmy, że go zabije, „Pikuś” momentalnie stanął na dwóch łapach, a przednie podniósł do góry. Niemca tak to ubawiło, że zostawił psinę w spokoju i poszedł. Jak odszedł kawałek dalej to „pikuś” znowu zaczął szczekać.
15 października 1944 r. „Bokser” zorganizował „Draży” wyjazd na zachód. Cała impreza była zorganizowana w domu rodziców “ Krystyny “ u państwa Hnatów przy ul. 22 Stycznia obecnie Krymska 73c. „ Bokser” o wszystko zadbał, mundur, płaszcz, papiery były potwierdzone, że wraca z urlopu, wszystko zapięte na ostatni guzik. Jak zajechała dorożka stanęliśmy w rzędzie. Kapitan żegnał wszystkich przez uścisk dłoni. Mnie podał rękę, ucałował w czoło i powiedział „do szybkiego zobaczenia”, które niestety odbyło się dopiero po 35 latach. Zrobiliśmy jeszcze pamiątkowe zdjęcie pod domem i kapitan z „Bokserem “ dorożką odjechali na dworzec. Po wyjeździe „Draży” mieliśmy z nim kontakt przez kurierów.
Zaczęliśmy organizować pomoc dla chłopców, którzy jeszcze zostali w szpitalu, a ze względu bezpieczeństwa przeniesiono ich do innych szpitali. Najgorzej było ze „Zniczem” lekarze nie dawali nadziei na poprawę. Leżał i tylko głową poruszał. Jaka była silna wola młodego organizmu, że po kilku tygodniach usiadł na łóżko. Ordynator na obchodzie jak zobaczył go siedzącego to zadecydował o dalszej rehabilitacji. Końcem stycznia 1945 r. wyszedł ze szpitala. Odwiedzał „Krystynę” ona rysowała mój portrecik               i zalecała mieć poważną minę, a „Znicz” mnie rozśmieszał i dostawaliśmy burę obydwoje. W tym czasie przychodził też „Sas”. Nie myśleliśmy, że zostanie zdrajcą, ale po aresztowaniu poszedł na współpracę z NKWD.
W niedługim czasie u państwa Hnatów zrobiono dokładną rewizję w wyniku czego ojciec postanowił wyjechać na zachód. Po kilku dniach „Krystyna” poszła na spotkanie z „Sasem „ i przepadła. Wydał ją jak wielu innych : ”Rysia” Bronisława Szeremetę, „Marka” Grzywacza, „Kota” Filipowa i jego siostrę, która umarła po torturach i odbiciu nerek. ”Krystyna” otrzymała wyrok 20 lat katorgi, „Rysiu” i „Marek” karę śmierci, „Kot” Filipow za podrabianie dokumentów otrzymał 15 lat ciężkich łagrów. Pierwsza trójka była w Moskwie na procesie 16-tu z dowództwa AK. Tam najwyższy wyrok był 10 lat, a oni po powrocie otrzymali takie wysokie wyroki.
My na Wólce zaczęłyśmy organizować przedstawienie pod nazwą „Chata za Wsią” i tańczyliśmy krakowiaka. Pieniądze miały pójść na pomoc rodzinom uwięzionym i dla partyzantów. 20 Maja 1945 r. odbyło się pierwsze przedstawienie w szkole na II Wólce. Stroje mieliśmy wypożyczone z teatru ze Lwowa. Spektakl udał się, a sala była wypełniona po brzegi. Zebraliśmy dużo pieniędzy. Za dwa tygodnie mieliśmy następny spektakl w Czyszkach. Sukces się powtórzył. Po przedstawieniu dostałam wiadomość, że następna radiostacja została zlikwidowana, i że musimy zorganizować na naszym terenie pobyt radiostacji, a była to już ostatnia radiostacja na wschodnich rubieżach. Ustaliliśmy kontakt i miejsce odebrania akumulatorów. 28 maja pojechaliśmy z Jankiem do Winnik na błonie. Tam dostarczono nam akumulatory.
29 maja na oznaczonym punkcie odebraliśmy radiostację . 30 maja 1945 r. wieczorem na rowerach przyjechali radiotelegrafiści „Irys” Roman Wiszniewski i „Adam” Feliks Tyczyński. W nocy została nadana wiadomość do Londynu. Po nadaniu szyfrogramu schowaliśmy akumulatory i radiostację, a rano uzgodniliśmy, że radiostacja zostanie przeniesiona do Czyszek lub do Winniczek. Ja zajęłam się organizowaniem przedstawienia, które miało się odbyć w niedzielę 3 czerwca 1945 r. w Czyszkach, w gminnej sali. Przedstawienie tak jak poprzednie udało się i odnieśliśmy sukces. Rozliczyliśmy wszystkie wydatki, a pozostałe pieniądze przekazaliśmy na poprzednio wyznaczony cel. W poniedziałek wybrałam się do Lwowa i po załatwieniu spraw wstąpiłam do Państwa Hnatów, żeby się dowiedzieć o losie “Krystyny“. Mama jej zrozpaczona opowiadała, że obeszła wszystkie więzienia, wszędzie słyszała odpowiedź niema takiej. Ja byłam jakaś niespokojna, zbierało mnie się na płacz opowiadałam im o naszych sukcesach i o pieniądzach, które przekazałyśmy dla organizacji, ale w środku miałam jakiś smutek. Matka z ciocią to wyczuły i namawiały mnie, żebym została u nich na noc. Po wypiciu herbaty pożegnałam się i poszłam do domu. W domu zastałam już ”Irysa” i „Adama”, którzy przede mną przyjechali rowerami. „ Irys” oznajmił, że muszą nadać pilną depeszę do Londynu. Wieczorem przynieśliśmy radiostację ze schronu, akumulatory i ustawiliśmy maszt. O 24-tej zaczęli nadawać. Adam zwrócił uwagę, że jesteśmy inwigilowani, poznał po trzaskach w słuchawce. „Irys” uparł się by nadać depeszę do końca. Po zakończeniu „Adam” z moim bratem Cześkiem schowali radiostację w schronie u Reginy „ Reny”, zdjęli antenę, a maszt i akumulatory zostały na miejscu. Obydwaj postanowili się przespać, a rano pojechać do Lwowa. Położyli się w moim pokoju, a ja położyłam się w kuchni na leżance, pod poduszkę włożyłam pistolet i tak nie rozbierając się zasnęłam.
Skończyła się wolność.
Nowy etap: Więzienie i Łagry.
Obudził mnie trzask wyłamanych drzwi wyjściowych. Cała zgraja wpadła do domu z automatami gotowymi do strzału. Dom był otoczony przez NKWD. Ja zdjęłam zegarek i schowałam za biustonosz, niewiele to dało. Po rewizji osobistej jak zobaczyli zegarek, to pierwszy raz w życiu dostałam w twarz. Oni znali te zegarki, które były ze zrzutów przeznaczone dla obsługi radiostacji i miały kompasy. Dom był ze wszystkich stron otoczony przez NKWD. Janek z chłopcami, którzy byli na straży nie dążyli uciec zostawiając karabiny w zbożu. Jak przynieśli karabin Janka, powiedziałam, że to mój. Znałam nr zamka, myślałam że Janek uciekł, to może się uratuje. A mnie zabrali pistolet i zegarek to i tak mnie aresztują. Zaczęła się rewizja w domu i poszukiwanie radiostacji. Mnie, “Irysa” i “Adama” rozdzielono, a dom przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. “Irysa” zamknęli w warsztacie i tam się zaczęły tortury, jak zemdlał oblewano go wodą i tak na zmianę. Przewrócili wszystką słomę w stodole i siano, przekopali ogródek. Byli wciekli, maszt od anteny stał, akumulatory też, a radiostacji niema i choć nas bito nikt się nie przyznał. Po południu odwieźli nas do wiezienia. Na podwórzu pożegnałam się z ojcem całując go w obydwie ręce, a on zrobił nade mną znak krzyża, ucałował mnie w czoło i pobłogosławił mówiąc : wierzę, że wrócisz, że dasz sobie radę, ale ja ciebie już nie zobaczę, mama dożyje, ale ja nie. Przytulił mnie do siebie i tak widzieliśmy się po raz ostatni. Jak wyjeżdżaliśmy z naszej posesji zobaczyłam przed domem Reginy jej małego synka Zbysia, poprosiłam, żeby pozwolili mnie się pożegnać. Byłam zapłakana, a dziecko starało się mnie pocieszyć. Ja go całowałam przez łzy, a on mówi, Wika nie płacz oni ciebie puszczą.
Odwieźli nas do Lwowa do więzienia na Łąckiego. Nazwa Łąckiego - przez trzysta lat z okładem, kojarzyła się lwowianom z orężem. Eliasz Łącki był komendantem Lwowa za czasów hetmana Sobieskiego. Aż nastąpił 1939 rok i brzmienie nazwiska Łąckiego stało się synonimem grozy. Do dawnego budynku VI Komisariatu policji wprowadziło się NKWD. Zabrano się do wyłapywania wrogów ludu, których tu więziono. Tu właśnie siedział gen. Władysław Anders, Prezydent Miasta Stanisław Ostrowski, Stanisław Grabski. Był to ich pierwszy przystanek w drodze na Łubiankę i do łagrów Stalinowskich.
29 czerwca 1941 r. uciekając w popłochu przed zbliżającymi się do miasta Niemcami, NKWD wymordowało bestialsko wszystkich więźniów, częściowo zakopując ciała na dziedzińcu więzienia, resztę zostawiając po celach straszliwie pokłutych bagnetami. Była tam zakonnica ukrzyżowana, a do jej łona włożyli niemowlę. Trupy walały się po budynku na schodach i po korytarzach, straszna zgroza. Nazajutrz setki mieszkańców Lwowa w tej liczbie i mój brat Czesław Łamasz oglądali to dzieło wielkiego Stalina.
Swoje ponure dzieje nie zakończono na dniu 29 czerwca 1941 r. Dalszy ciąg zapisali oprawcy w mundurach - gestapo torturując tu i mordują tysiące Polaków, Żydów, Ukraińców.
Tu m. in. przeżył swoje ostatnie chwile prof. Kazimierz Bartel trzykrotny premier Rzeczy Pospolitej, którego zwłoki potem odnaleziono na piaskach. Teraz przywieziono mnie do tego strasznego więzienia o tak ponurej przeszłości. Widziałam te wszystkie obrazy oczyma mojej duszy, to mnie przerażało. Wprowadzono mnie do bloku B w podwórzu na drugie piętro, ostatnia cela po prawej stronie. To miało być moje mieszkanie na najbliższe trzy miesiące. Miałam zapoznać się z jego gościnnością. Cela była nie duża, cztery i pół metra na dwa i pół metra. Naprzeciw drzwi w górze było okienko obite deskami, w kącie przy drzwiach była umywalka, a obok klozet i deska z kołkami służącymi za wieszaki. W drzwiach zamontowany był judasz przez, który byliśmy obserwowani przez strażników pełniących wartę. W celi były cztery osoby, dwie Polki i dwie Ukrainki pierwsza to Lena Orjon żona oficera, którego wywieziono w 1940 r. Przystojna, zadbana jakby dopiero weszła z ulicy siedziała pod oknem na złożonej podwójnie kołdrze . Jak była wzywana na śledztwo ubierała kostium, buciki na słupku, dbała o swój wygląd. Zastanawiało mnie to, jak weszłam do celi to ona zawołała „o to już ostatnia radiostacja”. Postanowiłam z nikim nie rozmawiać. Druga to Halina, nazwiska nie pamiętam była też małomówna. Z Ukrainkami też nie nawiązywałam kontaktu. Piąte miejsce przypadło mnie. Było takie prawo niepisane, że zajmowano miejsca po kolei, jak kto przychodził. Po kilku dniach wprowadzono Wandę Chwastowską. Wiedziałam, że ona pracowała w sztabie. Od niej dowiedziałam się o dalszych aresztowaniach. Po aresztowaniu “Irysa” poszli do jego domu, zastali żonę jego łączniczkę. Aresztowali ją i wypuścili na wabika i tak wpadła Wanda i dowódca Julian, Wiktor i inni. Po dwóch dniach po Wandzi przyprowadzono Zofię Kozikowską o pięknych blond włosach, o bardzo wesołym usposobieniu. Była zmaltretowana. Góra sukienki rozerwana, włosy w nieładzie, a były piękne, gęste mogła okryć nimi swoje ciało. My troje nie miałyśmy żadnych rzeczy. Siedziałyśmy i spały na gołej posadce w kolejności jak przyszłyśmy do celi. Ja miałam jedynie mały ręcznik i przybory toaletowe w małej kosmetyczce, którą sama sobie uszyłam jak szłam do partyzantki teraz też się przydała. W szwie kosmetyczki była maleńka igła to dla nas był wielki skarb.
W celach rozmawiać można było tylko szeptem, nie rozmawiałyśmy i tak dnie wlokły się. Nie pozwalano leżeć, a tym bardziej spać co było bardzo wyczerpujące po całonocnym śledztwie. Wszystkich nakazów i zakazów pilnował strażnik. Służbę pełnił na korytarzu podsłuchując pod drzwiami i zaglądając przez judasza. Na każdy żywszy odruch reagował krzykiem lub stukając do drzwi. Żarówka umieszczona nad drzwiami niczym nie osłonięta oślepiała wzrok jaskrawym światłem przez całą noc.
Twarze musiałyśmy mieć odwrócone w stronę drzwi ponieważ wartownik musiał widzieć nasze twarze. Budynek w podwórzu przeznaczony był na cele. Panowała obowiązkowa cisza przerywana ciężkimi krokami żołnierskich butów, towarzyszyło im lżejsze stąpanie więźnia prowadzonego na śledztwo. Każdy ruch na korytarzu wywoływał niepokój i lęk. Liczyło się kroki strażnika. Po tym wiedzieliśmy, którą celę mija.
Wraz ze zgrzytem otwieranych drzwi wzmagał się niepokój, serce podchodziło do gardła. Konwojent wymawiał pierwszą literę nazwiska i trzeba było wstać i zgłosić się, na przykład w moim przypadku na literę Ł zgłaszałam się mówiąc - Łamasz Jadwiga córka Kazimierza. Nazwisko się zgadzało to formuła brzmiała – „A nu zabierajsja z wieszczami” czyli wychodź z rzeczami. Nigdy nie informowano dokąd cię zabierają. Idąc na przesłuchanie lub z niego wracając więzień musiał się zatrzymać przed każdym zakrętem i stać odwrócony twarzą do ściany aż strażnik sprawdził czy droga jest wolna. Nie dopuszczano do spotkania się więźniów. Ręce należało trzymać założone z tyłu nie wolno było się rozglądać.
Przesłuchania były przeprowadzone we frontowym głównym gmachu w godzinach nocnych i nieraz trwały aż do godzin rannych. Panował tam duży ruch, trzaskanie drzwiami, przekleństwa, wrzaski mieszały się tam z rozpaczliwym krzykiem bitych więźniów. Moje początkowe przesłuchania były okropne, bito mnie nazywając zdrajcą ojczyzny, a ja odpowiadałam, że jestem Polką i swojej ojczyzny nie zdradzę, bo nadal obowiązuje mnie przysięga. To doprowadzało ich do furii, więc dostawałam dodatkowe baty. Bili mnie nahajami, które na końcach miały małe kuleczki. Skóra pod ich razami pękała, bijąc mnie złamali mi dwa żebra, nie mogłam oddychać. Całe ciało było skrwawione i pokryte siniakami. Rano zamiast do celi odprowadzono mnie do karceru w piwnicy. W pomieszczeniu było wody po kostki. Nie można było usiąść, a w dodatku z sufitu kapała woda. Po godzinie myślałam, że oszaleję. Tak przestałam w ciemnościach bez jedzenia i picia przez cały dzień, a w nocy znowu na przesłuchanie. Zastosowali nową metodę znęcania się. Przynieśli taboret, kazali usiąść na rogu, nogi wyciągnąć, oprzeć obcasami o podłogę, a ręce opuścić w dół i tak odpowiadać. Nie wolno było poruszać się, bo zaraz bito po plecach. Po trzech godzinach zemdlałam i straciłam przytomność, oblano mnie wodą, byłam tak wyczerpana, że w głowie szumiało. Po całym dniu spędzonym w karcerze bałam się, że mogę coś powiedzieć co nie da się potem odwrócić. Ostatnią siłą woli postanowiłam się nie odzywać, zacisnęłam zęby i pod razami nie oddałam nawet jęku. To poskutkowało, po północy odprowadzono mnie do celi. W celi położyłam się na ręczniku, ból był okropny i brały mnie dreszcze. Nogi zaczęły mnie boleć, powróciło zapalenie stawów. Rano nie przyznałam się współwięźniarkom o swoich przeżyciach i o moim stanie fizycznym i psychicznym, byłam załamana. Jak by tego wszystkiego było mało, po obiedzie Wandzia Chwastowska odebrała wiadomość alfabetem morsa od Hanki Swarczyńskiej, która siedziała na pierwszym piętrze pod naszą celą ,że moja rodzina została aresztowana. To jest mama, Janek, Czesiek i Reginka. W domu został tylko ojciec i Stanisława, żona Czesława, która była w ostatnim miesiącu ciąży. To mnie zupełnie przybiło. Perfidne znęcanie się takie jak oślepianie strumieniem intensywnego światła, bicie w spody stóp i w otwarte dłonie, które aż krwawiły. Tego rodzaju znęcania trwały noc w noc bez odprężenia bez dziennego odpoczynku, męczyły i utrudniały skupienie przy odpowiedziach. Aby zyskać na czasie i nadać swoim odpowiedziom prawdopodobieństwo udawałam, że nie rozumię po rosyjsku, domagałam się przetłumaczenia. Pytania były stawiane wraz z przekleństwami. Kapitan Jakubowski, który stał na czele NKWD tego śledztwa nie mógł sobie darować, że do tej pory nie odnaleziono radiostacji. Miotał się groził, że zgniję w więzieniu z całą rodziną. Moja odpowiedź brzmiała nie wiem.
Na przesłuchaniu Janek potwierdził moje zeznania, że my tylko obydwoje byliśmy wtajemniczeni i sami odbieraliśmy radiostację i akumulatory. Celowo były podawane mylne rysopisy i ubiory dostawców. A co do radiostacji tłumaczyłam, że poszłam spać i nie wiem, czy ją zabrali w inne miejsce. Nic mnie nie wiadomo i tego trzymałam się do końca. Byłam w trudnej sytuacji. W domu został tylko ojciec staruszek, nie było komu wysłać mnie paczki z najpotrzebniejszymi rzeczami. Mnie zabrali tak jak stałam. Miałam na sobie tylko letnią sukienkę, a koszula była poprzyklejana do ran, nie miałam się w co przebrać, ani do kogo się zwrócić o pomoc. Wracając do celi starałam się nie ujawniać w jakim jestem stanie, żeby wtyczka nie doniosła śledczemu, że jestem załamana. Taki stan trwał do czas, gdy zaprowadzono nas do łaźni. Wandzia z Zosią aż załamały ręce. Koszulę trzeba było odmoczyć, żeby oderwać od ran. Obydwie uprały moją bieliznę, bo moje dłonie też były poranione, lekko pomogły mnie się umyć. Z łaźni wróciłam w samej sukience. Dopiero wieczorem ubrałam bieliznę. Po powrocie do celi Wandzia zrobiła Lenie Orjon karczemną awanturę. Powiedziała jej co o tym myśli i zapytała jakie ma sumienie siedząc na podwójnie złożonej kołdrze podczas, gdy my w trójkę śpimy i siedzimy na gołej posadzce. Awantura dała efekty. Lena w dzień składała wąsko kołdrę pod ścianą i pozwalała nam usiąść.
Drugim śledczym był Major Ernst trochę łagodniejszy i nie posługiwał się oprawcami. Kiedyś powiedział mnie, że niedługo wypuszczą mamę. Następną noc wezwano mnie na przesłuchanie. Kapitan Jakubowski oświadczył, że już mają radiostację i obserwował jakie to na mnie zrobi wrażenie. Od tej pory rzadsze były przesłuchiwania i już przestano mnie bić. Śledztwo pomału dobiegało końca.
Jak wypuścili mamę otrzymałam paczkę i najpotrzebniejsze rzeczy. Zmianę bielizny, spódnicę, bluzkę, koc i już nie byłam taką sierotą. Dni wlokły się monotonnie, rany pozasychały, sińce zaczęły schodzić. Czekałyśmy na wyłączenie wody, żeby usłyszeć nowe wiadomości nadawane morsem. Kiedyś przekazano nam modlitwę napisaną przez Danusię Szumerówną. Zaakceptowaliśmy ją, bo była taka od serca :
„Boże Miłościwy ty, co mieszkasz w niebie,
O wolną Ojczyznę dziś błagamy ciebie,
Usłysz nasze prośby, skróć nasze cierpienia,
Boże litościwy wywiedź nas z więzienia”…

Lenę Orjon zabrali z naszej celi i domyślałyśmy się, że wyszła na wolność. Zaczęto wyprowadzać nas na spacery. Kiedyś Wandzia wpadła na pomysł, żeby z tego kleistego chleba ulepić korale. Zaczęłyśmy gnieść i po kilku dniach gniecenia wyszła elastyczna masa nadająca się do roboty, ale była szara nie ciekawa. Rozwiązanie przyszło samo idąc na spacer zobaczyłam cegłę wystającą z muru. Szybko schowałam kawałek za biustonosz, Zosia przyniosła trochę sadzy. Po powrocie do celi mieliśmy nowe zajęcie. Trzeba było cegłę zetrzeć na proszek i pilnować, żeby nas strażnik nie przyłapał. Zmieszaliśmy jedną część z cegłą, a drugą z sadzą. Zosia dostała w paczce bluzkę robioną szydełkiem z bardzo cienkiego kordonku. Odprułyśmy jeden rządek i miałyśmy upragnione nici. Korale jak wyschły wyglądały pięknie wyszły jak z masy.
Wpadłyśmy na nowy pomysł zrobienie różańca. Różaniec wyszedł rewelacyjnie. Cały różaniec był cegiełkowy, a dziesiątki i krucyfiks czarny. Wszystko było rozdzielane guzkami. Zrobiony był artystycznie. Po wysuszeniu postanowiłyśmy przekazać go jako wotum do kościoła św. Antoniego, żeby św. Antoni nas pilnował, a jak przyjdzie odpowiednia pora to, żeby nas pozbierał jak zguby i pomógł nam wszystkim wrócić do swoich domów. Wandzi udało się go przemycić z grypsem z rzeczami, które zwracała do domu. Czekałyśmy tydzień z niepokojem. Ile było radości jak doniesiono nam w grypsie, że nasz różaniec jest już u św. Antoniego i wisi na ołtarzu jako wotum. Ksiądz odprawił w naszej intencji mszę św. Po zakończeniu śledztwa podzielono nas na dwie grupy. Pierwsza grupa warsztaty, „Cichociemni”, kierownictwo, sekretarki i łączniczki’. Druga grupa to uczniowie łączności radiowej, ci którzy służyli swoim pomieszczeniem, pomocnicy w zorganizowaniu i ochrona. Dołączono do nas grupę, która była sądzona za przynależność do AK. Początkowo obydwie grupy przesłuchiwał ten sam Żyd - potwór kpt. Jakubowski, ale pierwszą grupę prowadził do końca śledztwa. Naszą grupę przyjął inny Żyd major Ernst, a tą trzecią skośnooki Azjata.
17 września 1945 r. zostaliśmy osądzeni przez Wojenny Trybunał NKWD obwodu Lwowskiego. Wyroki były od 6 do 10 lat. Ja dostałam paragraf 54 p -I a i paragraf 54- p II, 10 lat łagrów i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich.
Pierwszej grupie wyroki od 20 lat kati do 8 lat więzienia. Po zasądzeniu zostałyśmy wspólnie umieszczone w dużej celi zwanej „wyjściówką”. Mieściła się w głównym gmachu od strony ulicy Leona Sapiehy. Okna nie zakratowane nie miały osłon z desek. Dzięki czemu miałyśmy trochę światła dziennego i słyszeliśmy zgiełk ulicy.
Ja miałam nowe zmartwienie. W śledztwie chcąc wymusić na Reginie zeznania grożono jej, że zemszczą się na jej dzieciach - jednak do niczego się nie przyznała. Strach i rozpacz doprowadziły ją w stan apatii i wyczerpania nerwowego. Poszłam więc do lekarza więziennego prosząc go o pomoc. Dostałam brom z zaleceniem picia trzy łyżki dziennie. I z tym był kłopot, bo nie chciała przyjmować lekarstwa. Stan jej się pogorszył jeszcze jak usłyszała głosy dzieci bawiących się na małym placyku naprzeciw naszych okien. Płakała myśląc, że to jej dzieci, że oni ich złapali. Tłumaczyłam jej, że siostra Paulina zabrała dzieci i wyjechała na zachód. Mówiłam, żeby się nie martwiła, bo dzieci są już, bezpieczne z Ludwikiem i tak pomału się uspokajała, ale lekarstwa w dalszym ciągu nie chciała przyjmować twierdziła, że nie jest chora. Byłam zmuszona podawać jej na siłę. Zgłaszałam się do sprzątania na izbę chorych po to, żeby przynieść dla niej lekarstwa.
Jednego razu sprzątając korytarz usłyszałam głos Cześka w łaźni. Krzyknęłam: Czesiek, on wyskoczył i rozmawialiśmy przez parę minut Powiedziałam mu, że już jesteśmy osądzeni i jakie mamy wyroki, że jestem z Reginą. On miał nadzieję, że go wypuszczą. Bardzo się modliłam do Matki Boskiej o zdrowie Reginy, nie mogłam sobie dać rady.
Byłam zrozpaczona. W nocy we śnie zobaczyłam na błękicie nieba na południowym wschodzie piękną Matkę Boską Niepokalanie Poczętą. Stała z rozłożonymi rękami opromieniona i z gwiazdami nad głową. Przemówiła do mnie „Ja was na swoje święto zabiorę z Rosji” (15 sierpnia). To zjawisko było tak wyraźne! Matka Boska była jak żywa istota. Rano jak się obudziłam pełna otuchy i nadziei, opowiedziałam mój sen koleżankom, opowiadałam to z takim przejęciem, że niektóre zapamiętały mój sen. On spełnił się po trzech i pół roku, był to naprawdę proroczy sen.
Po kilku dniach wywieziono nas na zbiorczy punkt przy ul Pełtewnej. Tam spotkam serdeczną przyjaciółkę „Krystynę” Czesławę Hnatównę, która była po wyroku 20-tu lat katorgi. Katorżnicy byli zamknięci w celach. Jej podrobiono dokumenty z wyrokiem na 10-lat, by mogła pracować. Pracowała w pracowni artystycznej, rysowała portrety. Na Pełtewnej organizowano ucieczkę kanałami. „Krystyna” wtajemniczyła mnie namawiając, żebym z nimi uciekała. Cieszyła się, że nie będzie sama wśród mężczyzn. Niestety odmówiłam jej podając dwie zasadnicze przyczyny. Pierwsza najważniejsza to apatia i załamanie siostry Reginy. Tłumaczyłam się, że jak ja bym uciekła to ona mogłaby się kompletnie załamać. Druga to, że zostałam aresztowana z radiostacją i ściśle jestem związana z tą grupą. Nie wiązano mnie z partyzantką i walką z Niemcami. W obławie w różnych okolicznościach aresztowali wiele osób i podstępem skłaniali ich do przyznania się do działalności w AK. Gdybym uciekła padłoby podejrzenie, że ich wydałam i dlatego mnie wypuścili. Nie chcę, żeby jakaś plama została na moim honorze. Matka Boska pomogła mnie przebrnąć śledztwo, to mam nadzieję, że i tym razem będzie mnie miała w swej opiece.
Jeszcze jedno. W celi koleżanki wywoływały duchy, ja w to nie wierzyłam aż raz przyszedł duch i był to mój opiekun. Zapytały kto on jest – odpowiedział, że jest moim dziadkiem Józefem i czuwa nade mną. Bardzo mnie to zdziwiło, bo żadna z osób, które brały udział w tym seansie nie znały imienia mojego dziadka, a ja i Regina nie brałyśmy udziału w tym seansie. Od tej pory wierzę, że moim opiekunem jest mój dziadek Józef Łamasz i jestem dumna, że miałam takiego dziadka i że się mną opiekuje.
Po kilku dniach nabierali nowych więźniów do pracy w pracowni krawieckiej. Zgłosiliśmy się ja, Regina, Kazik i jeszcze kilka osób których nie znałam. Na drugi dzień odwieźli nas krytym samochodem do obozu pracy w Zubrzy, który znajdował się na południe od torów wyścigów konnych. Nazwa brzmiała “Autozawod”. Rozbudowywali fabrykę autobusów. Pracowało tam wiele Polaków, których mieliśmy okazję poznać. Po przyjeździe do Zubrzy przywitał mnie „Kot” Filipow, którego znałam z I Oddz. Leśnego 14-ego pułku uł. i z podrabiania wszelkich dokumentów. Opowiadał mnie, że siostrę i jego wydał „Sas” Krulikowski. Po bardzo ciężkim śledztwie siostra zmarła, ponieważ odbito jej nerki. Ja powiedziałam mu o „Krystynie”, „Rysiu” i „Marku” o ich wyrokach, „Krystyna”  - 20-cia lat katorgi „Rysio” i „ Marek” kara śmierci, którą potem zamieniono na 25 lat katorgi. To było wszystko dzieło „Sasa”.
„Kot” opowiadał, że jest tu wielu chłopców z dzielnicy południowo zachodniej, też z partyzantki i że to są wartościowi chłopcy, że po apelu mnie z nimi zapozna. Jest też dziewczyna, która leży szpitalu. Bardzo zamknięta w sobie i samotna. Prosił mnie żebym się nią zaopiekowała jak wyjdzie ze szpitala. Nazajutrz nie czekając na „Kota” poszłam do szpitala by odwiedzić chorych. Jaka była radość jak zobaczyłam swoją koleżankę ze Szkoły Handlowej, i z którą stawiałam pierwsze nasze kroki w AK. Potem nasze drogi się rozeszły. Ona pracowała jako bileterka w Teatrze Wielkim i w tym gronie pracowała w konspiracji. Aresztowana w lutym 1945 r. i zasądzona na 10-ć lat łagru. Zaczęłyśmy sobie opowiadać o naszych przygodach , tak przegadałyśmy do wieczornego apelu. Była to „Kizia” Aleksandra Zielińska, która została naszą przybraną siostrą. Po kilku dniach wyszła ze szpitala odmieniona. Zaczęłyśmy pracować, Regina zażywała lekarstwa i była spokojniejsza. Pracowały z nami cztery starsze panie i Reginka zaprzyjaźniła się z nimi, trochę się ożywiła. Miały wspólny tematy i już tak nie była zamyślona. Ja też czułam się swobodniejsza.
”Kot” jak obiecał zapoznał nas z chłopcami. Byli to Janek Stański, Józek Kowalski, Bolek Glałzberg, Julek Szen, Stanisław Malinowski, Stasiu Pawliszyn fotograf, Józek Baczmański „Kot” i inni. Chłopcy pracowali w warsztatach samochodowych. Brygadzistą był Rosjanin kpt. pilot Kołpakow też więzień, u siebie w brygadzie skupiał naszych chłopców, a po pracy zorganizował orkiestrę. Po tygodniu mojego przyjazdu do Zubrzy w świetlicy odbył się pierwszy koncert, na który dostaliśmy zaproszenie - było znośnie. Po pracy mogliśmy się poruszać po obozie do wieczornego apelu. Na apel ustawiano nas piątkami i liczono. Każdy więzień musiał zgłosić imię nazwisko, imię ojca, wyrok i paragraf. Po sprawdzeniu już tylko ci, którzy pracowali mogli poruszać się po obozie.
Jak z Pełtewnej uciekli Polscy więźniowie zaczęły się wywózki w głąb Rosji. Nas wszystkich Polaków szykowano na etap . Jakie było zdziwienie, gdy na czele kolumny stanął Kołpakow i oznajmił, że on jedzie z Polakami, bo on czuje się Polakiem. Jego matka była Polką i w jego żyłach płynie polska krew. Dopiero teraz zrozumieliśmy przywiązanie do naszych chłopców.
We wtorek początkiem grudnia zbudzono nas wcześniej niż zwykle i polecono wszystkim Polakom stawić się na placu apelowym. Droga była ciężka, ustawiono nas piątkami jeden za drugim ze spuszczonymi głowami w dół. Po bokach i tyłu konwojenci z psami, tak musieliśmy przejść z Zubrzy do obozu przejściowego przy ul. Pełtewnej we Lwowie. Jak maszerowaliśmy przez miasto ruch na ten czas wstrzymano, ludzie ustawiali się na chodnikach. Pamiętam jak na placu św. Zofii ktoś z tłumu zawołał mnie po imieniu, nam nie było wolno reagować. Reginka po tym strasznym marszu jak przyszliśmy na Pełtewne to odżyła, powiedziała nam, że spadła jej taka zasłona z oczu. Przez to zmęczenie pozbyła się choroby. Była zmęczona, ale zupełnie inna i zaczęła nas pocieszać.
Łagier przejściowy był usytuowany w trójkącie ul. Pełtewnej, Kresowej i Okrzei. Cały wielki teren obozu został ogrodzony podwójnym wysokim ogrodzeniem z drutów kolczastych, rozdzielony pasmem zoranej ziemi. Od strony wewnętrznej ogrodzenia ustawiono wieżyczki strażnicze z reflektorami, a na zadaszonych podestach dniem i nocą czuwali strażnicy z karabinami. Natomiast w rogach ogrodzenia i przy bramie stały wieże strażnicze uzbrojone w ciężkie karabiny maszynowe. W związku z ucieczką więźniów, panował niesamowity zgiełk i zamieszanie. Było planowane do ucieczki 40 więźniów, a uciekło 16. „Krystynie” się nie udało. Złapali ją nad włazem. Przed nią miał uciec starszy pan. Z powodu tuszy musiał się wycofać. Z robiło się zamieszanie, zaczęły wyć syreny, oświetlili obóz reflektorami. Ona nie mogła się wycofać. Jak zaczęli sprawdzać wyszło na jaw, że ma z fałszowane papiery i zmieniony paragraf.
15 grudnia 1945r. wszystkich Polaków z dużymi wyrokami to jest katorżników odesłano na transport na Pełtawną. Barak w którym nas umieszczono był nie przystosowany do takiej ilości przytrzymywania więźniów. Okna całkowicie zabite blachą, a pomieszczenie wypełniono po brzegi skazańcami. Muszę przyznać, że byłyśmy zrozpaczone, przerażone na szczęście, wciąż razem. W takich warunkach przytrzymano nas przez ostatnie dni pobytu w ukochanym Lwowie na Pełtewnej. Panujący ścisk, smród stwarzał warunki nie do zniesienia. Nie otrzymywaliśmy gorących dań, jedynie chleb, słoną rybę i zimną nie przegotowaną wodę. Dniem siedzieliśmy na twardych deskach podłogi z podkurczonymi nogami. Pod ścianami i w dwurzędzie pośrodku pozostawiając wąski przesmyk przejścia. Nocą nogi nasze się mijały. Na szczęście my Polki byliśmy razem.
22 grudnia 1945 r. o świcie zapanował ruch w całym obozie, bieganina, tupot ciężkich butów, potworne krzyki i nawoływania. To enkawudziści przygotowywali nowy etap, złożony z tysiąca pięciuset więźniów, w tym prawie wszystkich Polaków. Kazano nam wychodzić z rzeczami, a potem do południa wywoływano więźniów po nazwisku i imieniu. Trzeba było odpowiadać imię ojca, paragraf i wyrok. W końcu po niekończących się krzykach i przekleństwach, po kilku krotnym przeliczaniu, wyprowadzono nas przed bramę obozu. Tam dla łatwiejszego przeliczania i lepszej kontroli, skazańcy zostali uformowani w szeregi składające się z pięcioosobowych rzędów. Konwojenci uzbrojeni w karabiny z psami na smyczy idąc wzdłuż krawężnika jezdni otoczyli nas kordonem. Na czas przejścia kolumny ruch kołowy został zatrzymany. Prowadzono nas w stronę Dworca Czerniowieckiego. Wiadomość o nowej wywózce szybko rozeszła się po Lwowie, a chodniki zapełniły się mieszkańcami miasta. NKWD nie dopuszczało przechodniów w pobliże prowadzonego konwoju. Lwowianie zorientowali się, że Polacy idą razem i szli opodal chodnikiem dotrzymując nam kroku. Z daleka rzucali w naszą stronę produkty naprędce wyniesione z domów lub zakupione w poblaskiem sklepie. W niektórych paczkach były ciepłe skarpety i rękawiczki. My Polki skazane na poniewierkę, poganiane bezlitośnie, szłyśmy z lękiem, niespokojnym łomotem serca. Starałyśmy się trzymać dzielnie by nie przysparzać naszym najbliższym dodatkowych zmartwień, a konwojentom satysfakcji.

Wywózka na Ural
Ja, „Krystyna” Czesława Hnatówna, „Irys” Roman Wiszniewski , „Juljan”, „ Wiktor” i inni zostali zesłani do miejscowości Workuta, położonej na północ od koła podbiegunowego i tam pracowaliśmy w różnych kopalniach do powrotu do kraju. O zmierzchu w szalonym tempie dotarliśmy do stacji na bocznicę kolejową, gdzie czekał już długi pociąg złożony z wagonów bydlęcych i szeroko rozwartymi drzwiami. Były ustawione przenośne pomosty, po których konwojenci popędzali nahajami z wrzaskiem. Brutalnie popychali do wnętrza wagonów po pięćdziesiąt osób. Następnie z przeraźliwym zgrzytem zasuwali i natychmiast ryglowali wejścia. Aby pogłębić cierpienie rozstania, pociąg trzymano dwie doby. Od świtu do zmroku rodziny, krewni, znajomi i przyjaciele gromadzili się w pobliżu torów. Biegali odpędzani przez konwojentów. Słyszeliśmy jak rozpaczliwie wywołują imiona, by tym sposobem pożegnać nas. Wagony towarowe do przewozu więźniów przeznaczone były do pomieszczenia czterdziestu osób, a nas było pięćdziesiąt.
Ze względu na przeciążenie więzień i ucieczce Polaków zwiększyli częstotliwość odjeżdżających pociągów, liczbę wagonów i stan ich załadowania. Upychano nas na siłę. Przy dużym ścisku na każdej stronie na obydwóch poziomach upychano 42 osoby. Reszta była zmuszona spać na podłodze na środku wagonu. Na dzień przenosząc się do koleżanek na prycze. Po środku wagonu zamiast klozetu wbudowano rynnę zbitą z desek, która odprowadzała odchody na zewnątrz. Korzystanie z takiego rodzaju ustępu było kłopotliwe i uciążliwe zwłaszcza dla osób, które zmuszone były spać w pobliżu ustępu. Obok była ustawiona koza z rurą wetkniętą w górne drzwi, które były z drugiej strony wejścia i nie były otwierane. Piecyk ten przez kilka dni był zupełnie zimny ponieważ nie dano nam opału. W wagonie panowała zupełna ciemność. Cztery wagony załadowano mężczyznami, my trafiliśmy do piątego. Widziałam Kazika jak wchodził po pomoście do wagonu. Wydawało mnie się dziwne, miał na sobie palto całe w łatach. Rozmawiałam z Reginą może to nie on, jego palto było nowe. Martwiłyśmy się, a może „wory” go obrabowały. Wyjaśniło się na Uralu. My ponieważ wepchnięto nas jako pierwszych do wagonu zajęłyśmy górną pryczę od ściany to jest: Ja , Oleńka, Regina, Koralewicz, Sarna, i jeszcze pięć pań, których już nie pamiętam. Na dolnej była Bronia Gigiel i jeszcze kilka pań z Drohobycza. W ogóle połowa wagonu to były Polki, druga połowa to Rosjanki „worki” i Ukrainki. Komendę objęły „worki” to znaczy złodziejki i bandytki. Konwojenci chyba celowo ich wymieszali z nami, żeby nas okradły, a potem się dzieliły z konwojentami. W naszym wagonie im nie wyszło w pierwszym dniu pobiłyśmy się i nie ustąpiłyśmy im, więcej nie próbowały.
Ja zauważyłam na wysokości głowy mały prześwit w deskach wagon. Blaszką od konserwy, którą przemyciłam zaczęłam powiększać otwór i miałyśmy małe okienko na świat. Odtąd moje miejsce było odwiedzane przez wszystkie, które chciały jeszcze kogoś lub coś zobaczyć. Dzięki mojemu okienku widzieliśmy w wigilię rano jak odjeżdżał transport do Polski. Z choinkami rozśpiewani, nie podejrzewając, że w tych bydlęcych wagonach jadą też Polacy tylko w odwrotną stronę. W dzień Wigilii Bożego Narodzenia, gdy pierwsza gwiazdka zabłysła na niebie pociąg ruszył i powiózł nas w nieznane. Jaki perfidny i cyniczny był wybór daty, a nawet godziny na moment naszego rozstania i pożegnania miasta i okolic w których spędziliśmy najcudowniejsze lata dzieciństwa i młodości. Żegnając to wszystko przez maleńki otwór w desce wagonu. Nasze okienko, które musieliśmy zatykać, żeby się nie zdradzić przed konwojentami nie wiele mogłam oglądać, bo w czasie jazdy przez otwór wiało zimno.
Pierwsze pożywienie otrzymaliśmy w drugim dniu świąt Bożego Narodzenia. Całodzienne racje dostarczano jednorazowo. Składało się z kromki chleba zmarzniętego i kawałka suchej bardzo słonej ryby, której nie sposób było zjeść ze względu na wywoływane pragnienie. Wodę z grudkami lodu i śmieci podawano w jednym wiadrze. Czasami zwiększali przydział, podwójnie wtedy przypadało nam po pół kupka na osobę, a przy tym „worki” piły pierwsze, bo jedna z nich była komendantką wagonu. Miałyśmy stale spieczone i popękane usta oraz dziwny niesmak jak przy gorączce. Dodatkową udrękę stanowiły kontrole pociągu przeprowadzane na każdym postoju. Sprawdzali czy wagony nie zostały uszkodzone przez więźniów planujących ucieczkę. Obsługa konwoju biegała po dachach i obstukując podwozie wagonu wielkimi młotami. Tupot ciężkich żołdackich butów i walenie młotów sprawiało wyczerpującą nerwową udrękę. Zwłaszcza nocą, gdy nie usunęłam głowy opartej o deski ścian wagonu. Wydawało się, że to w nią uderzano, że głowa pęknie z bólu.
Raz na dobę przeprowadzano kontrolę osobową. Spędzano nas do jednej połowy wagonu skąd pojedynczo przechodziliśmy na drugą stronę. Przeliczanie i podawanie posiłków obsługa przeprowadzała stojąc na zewnątrz. Nigdy nie wchodząc do środka wagonu. W wagonach było tak zimno, że w dzień siadałyśmy naprzeciw i pośladkami ogrzewałyśmy stopy. Pewnej nocy obsługa konwoju zawołała komendantkę i kazała wyznaczyć dwie więźniarki, żeby poszły z nimi. Po dłuższej chwili wróciły niosąc węgiel i żar. Żar otrzymali od palacza z lokomotywy, a węgiel z dużej nie strzeżonej hałdy. Rozpalony ogień w piecyku dawał upragnione ciepło lekko rozjaśniając mrok w wagonie. Dostaliśmy ciepło, ale za dwa dni zabrakło chleba.
Za nami było trzy wagony mężczyzn, a dalej to poprzeplatane. Mężczyźni zaczęli wołać chórem chleba, chleba! Uradziliśmy, że nie możemy siedzieć cicho. Oleńka podawała komendę, a my wszyscy chleba! chleba! Nawet „worki” i Ukrainki dołączyły do nas. Za nami zaczęły wołać następne wagony i tak cały transport wołał chleba, a echo niosło się po mrozie w dal. Tak trwało aż do świtu. Postawili transport na bocznych torach i rano dowieziono nam chleb. Transport ruszył w dalszą drogę.
Zbliżaliśmy się do Moskwy, dochodził wieczór, przedmieście, drewniane domy, piętrowe i parterowe. Nie oświetlone ulice ciągnęły się kilometrami. Wszędzie panował spokój choć był to wieczór sylwestrowy. Natomiast daleko w centrum błyskom kolorowych rakiet i salwom armatnim nie było końca. W miarę posuwania pociągu na północny-wschód mróz zwiększał się i marzłyśmy coraz mocniej. Zaczęły się ogromne połacie lasów, dojeżdżałyśmy na Ural. 6 stycznia 1946 r. w Trzech Króli pociąg zatrzymał się na stacji Lowszyna w rejonie Permu w pobliżu miasta Mołotow , gdzie wyładowano transport. Wagony stały wysoko na nasypie kolejowym. Po drugiej stronie był łagier - Małaja Jazowaja. Pierwsze wrażenie po otwarciu wagonu : zobaczyłam konia z beczkowozem, całego pokrytego soplami lodu, beczkowóz też oblodzony. Zrobiło to na mnie przygnębiające wrażenie. Nie sposób opisać koszmaru jazdy przez szesnaście dni i nocy w ciemnościach ścisku, mrozie, głodzie i pragnieniu. Byłyśmy osłabione tak bardzo, że z trudem dowlokłyśmy się do bramy obozu.
Nasze pierwsze spotkanie z Łagrami na Uralu
Obóz Małaja Jazowaja był przeznaczony do przeprowadzenia kwarantanny więźniów przywożonych z innych rejonów. Przed bramą długo przetrzymywano transport na 40 stopniowym mrozie, kilkakrotnie przeliczając. Wpuścili nas na teren obozu i skierowano do łaźni. Tak stałyśmy na mrozie czekając na swoją kolejkę do wieczora. Okazało się że nie mieli przygotowanych dla nas miejsc. Opróżnili jeden barak lecz obsługa obozu nie wiedziała jak i gdzie upchać grupę składającą się tysiąca pięciuset osób. Na nasze szczęście wszystkich Polaków umieścili w jednym baraku. W baraku stały prycze trzypiętrowe, starsi spali na pryczach, a młodzież na podłodze pod pryczami, choć była straszna ciasnota nie było, gdzie postawić nogi, to i tak cieszyliśmy się, że jesteśmy razem. Kolacji nie dostałyśmy, tłumaczono, że kuchnia zamknięta, nawet wody nie było. Półgłosem odśpiewałyśmy „Pod Twą Obronę Ojcze na niebie” i pokładłyśmy się spać. Ja z Oleńką spałyśmy pod pryczą, na której spała Regina. Czułyśmy się bezpieczniej obok niej. Odległość podłogi od desek prycz nie przekraczała 45 cm i chcąc zmienić pozycję należało wypełzać i ponownie znów wsunąć się na swoje miejsce. Głowy nasze wystawały z pod prycz. Ci co spali na górnych piętrach musieli uważać, żeby nam nie stanąć na głowę. Dopiero rano dostaliśmy śniadanie, które składało się z kromki chleba i kubka wrzątku. Na obiad dostaliśmy kaszę jaglaną, pierwszą ciepłą strawę od 17 grudnia 1945 r., kiedy zamknięto nas na Pełtewnej przed wyjazdem na Ural.
Na drugi dzień odjechał transport, któremu skończyła się kwarantanna. Przeniesiono nas do drugiego baraku. Deski prycz były brudne przesiąknięte ludzkim potem i machorką. Pomimo uciążliwych warunków kwarantanny zaczęłyśmy się przyzwyczajać do ostrego klimatu panującego na Uralu. W obozie zabierano do prac takich jak, sprzątanie po barakach i w kuchni. Któregoś dnia wybuchła jakaś chryja i Wandę Chwastowską zabrano do karceru poprzednio rozebrawszy ją do bielizny. Widziała to moja siostra Regina. Wróciła do baraku ubrała jeszcze ciepły sweter, szalem owinęła głowę i poszła bronić Wandę. Rezultat był taki, że i ją wsadzili do karceru. Dyżurni nie przepuszczali, że Reginie oto chodziło, żeby ogrzać Wandę. W karcerze dała jej sweter, a szalem się owinęły, przytulone do siebie tak przesiedziały trzy doby. Wandzia była jej bardzo wdzięczna.
Po kilku dniach przyjechała komisja lekarska rozebrano nas do naga i oglądano. Zaglądano w usta, przykładano ucho do ciała. Staliśmy się nie okazywać bolesnego upokorzenia. Nie reagowałyśmy na ich uśmieszki niesmaczne wulgarne docinki. Może do takiej sytuacji zdążyłyśmy się już przyzwyczaić. Po krótkiej naradzie i tego rodzaju przeglądzie, wysoka komisja stawiała kategorię zdrowia, co się równało do jakiej pracy będziemy skierowane. Polki dostały T ciężka fizyczna i S średnia fizyczna.
Początkiem lutego wywołano Polki i Polaków z Lwowskiego etapu do nowej drogi. Na terenie Rosji podczas przemarszów z obozu do obozu przekazywano skazańców oddziałom specjalnym tak zwanym Wochrowcom podlegającym NKWD. Więzień wywoływany po nazwisku przechodził przez bramę, a za bramą odbierał go oficer eskorty. Według imiennej listy musiał odpowiadać : nazwisko i imię, imię ojca, paragraf i zasądzone lata. Konwojenci zimą zawsze ubrani w białych kożuchach, uzbrojeni w karabiny i trzymający psy na smyczy. Otaczali eskortowanych kordonem. W razie próby ucieczki mieli prawo strzelać bez uprzedzenia. Prowadzono nas gościńcem, na którym nie napotkaliśmy żadnego pojazdu, ani też osób pieszych. Widocznie na czas przemarszu więźniów drogi były wyłączone z ruchu. Etap był długi bardzo ciężki, śnieg skuty lodem, a my w swoim skórzanym obuwiu, co krok ktoś upadał, to była straszna męczarnia. Nie pozwolono się zatrzymać, jedynie na rozkaz oficera ogólnego postoju.
Bagaż był ciężki - najpotrzebniejsze rzeczy, w które zaopatrzyły nas nasze rodziny na daleką nieznaną drogę. Ja osobiście byłam wysportowana i w partyzantce przywykłam do różnych warunków, a co najważniejsze byłam młoda i nie rozczulałam się nad sobą.  Zdarzały się wypadki że niektóre panie zostawiały na trasie część swojego dobytku nie mając siły nieść dalej. O wyjściu z szeregu nie było mowy. Załatwialiśmy się na drodze, jedni obok drugich.
Pierwsza ofiara naszej ciernistej drogi
Nie wytrzymała takiego wysiłku pani „Juka” Maria Koralewicz, która przyjechała ze Lwowa razem z nami. Spała obok Reginy, była bardzo miła, dowcipna i przyjemna. Zaczęła słabnąć, koleżanki zabrały jej plecak. a ja z Wandą Chwastowską wzięłyśmy ją pod ręce. Stawała się coraz cięższa. ale wprost nad ludzkie wysiłkiem szła dalej. Wlokłyśmy ją nadal wiedząc. że konwojenci nie okażą chorej litości. Gdy zobaczyliśmy. że już nie żyje nie zgłosiliśmy śmierci chcąc dociągnąć ciało do końca etapu. aby ją godnie pochować. Niestety eskorta zauważyła. że głowa Jej poleciała do tyłu. a nogi się nie ruszają. Zatrzymali nas i kazali położyć zmarłą na obrzeżu drogi, tuż nad nasypem. Następnie podszedł wochroniec i kopnął butem ciało zmarłej, które stoczyło się w głęboki śniegu i ślad zaginął. Nie pozwolono nam się zatrzymać dłużej nad śnieżnym grobem. by zmówić modlitwę. Trudno opisać jak bardzo wstrząsnęła nami śmierć współtowarzyszki niedoli. To był pierwszy grób, który gubiliśmy na bezdrożach Uralu.
Przygnębieni, przemęczeni zmarznięci dotarliśmy po kilkunastu kilometrach marszu do nowego łagru, który znajdował się na przedmieściach Permu. Nosił nazwę Piąta Kolonia lecz potocznie mówiono klub TEMP. Nie wiem od czego ten skrót pochodził i jakiej instytucji poprzednio dotyczył. Tu rozdzielono nas, kobiety zaprowadzono do wysokiego budynku sprawiającego wrażenie budowli po cerkiewnej. Z boku było wejście przedsionek, a budynek wzdłuż przepołowiony półtora metrowym przegrodzeniem. Prycze ustawione po obu stronach złączone po dwie i były piętrowe. Na pryczach były sienniki i koce.
Nas spędzono do łaźni i tu zaczęły się kłopoty. Wchodziliśmy po 25 osób. Kazano nam się rozbierać, a wszystkie rzeczy oddać do takiej blaszanej szafy zwaną prażarką, ta przechodziła przez ogień - taka była dezynfekcja - otwierano ją po drugiej stronie, gdzie my wychodziliśmy z kąpieli. W ten sposób zdezynfekowano nam odzież. Jaka była rozpacz, gdy wszystkie rzeczy futrzane nie nadawały się do użytku. Jak kożuszki, pelisy kołnierze, wszystko było pokurczone i się kruszyło. Tak stało się z Reginki pelisą, moim i Oleńki kołnierzem. Reginie został płaszczyk bez podszewki z pojedynczą watoliną. Na drugi dzień zostaliśmy przydzieleni do pracy. Ubrano nas w więzienny stroje, waciaki, kurtki, spodnie, walonki. papachy i rękawice z koziej wełny. Jak wyszliśmy na apel to nie można było nas rozpoznać. Chłopcy nasi choć poprzebierani byli nadal szarmanccy. Witając się z nami całowali nas w ręce. Komendant obozu stał na uboczu i zawsze nas obserwował. Był to człowiek wyniosły i z natury zły. Jak wracałyśmy do Polski spotkałyśmy Jadzię Galusińską artystkę malarkę, która cały czas tam pracowała w pracowni malarskiej. Opowiadała nam. że ten komendant tak chciał naśladować Polaków i uchodzić za kulturalnego. że jak przychodził do pracowni to witał się i całował ją w rękę.
Następnie wysłano nas do pracy poza terenem obozu. Konwój ustawili co 5 metrów, podzielono nas na brygady i tak wyprowadzano do pracy na rzekę Kamę. Jedna brygada wyrębywała z lodu drwa, druga wyciągała je na brzeg. trzecia rżnęła je na metrowe kloce. Czwarta brygada, do której mnie, Oleńkę i Reginę przydzielono nosiłyśmy te drwa do obozu, brnąc po śniegu i niosąc po dwa polana przez pół kilometra do obozu. Tam i z powrotem chodząc gęsiego. Nie wolno było odpoczywać, przy noszeniu pracowali też nasi chłopcy. Spotkaliśmy naszego księdza z Borysławia, który nas pocieszał. Choć sam był godny pożałowania. „Wory” w pociągu obrabowały go jak wiele naszych. Tu w obozie dowiedziałam się od Kazika przyczyny łat na jego palcie i ubraniu. On jeszcze we Lwowie. jak dowiedział się o transporcie i był razem ze swoimi, zaczął naszywać różne łaty na swoje palto i ubranie . Koledzy myśleli. że jemu padło na głowę i śmiali się z niego. Jak w wagonie znaleźli się z „worami” to złodziejaszki nawet nie patrzyli na niego. Mówili won biedak i nic mu nie zabrali.
Praca była bardzo ciężka, ostatkiem sił dochodziłyśmy do obozu. Po tygodniu wybuchła czerwonka, Regina nam zachorowała. Lekarz zaleciła dawać jej spalony chleb i oliwę. Ręce załamałam skąd dostanę oliwę i bochenek chleba. Już taki mam charakter, że się nigdy nie poddaję. Poszłam do magazynu. gdzie były nasze rzeczy na przechowaniu. Kazałam podać moje rzeczy i zrobiłam przegląd, zadecydowałam .że bluzka jedwabna z krepsaty z długim rękawem nie będzie do odrzucenia przez kierowniczkę kuchni. Poszłam i zaproponowałam zamianę na butelkę oliwy i bochenek spalonego chleba. Jaka była uciecha jak wróciłam z upragnionymi produktami. Regina zaczęła jeść ten spalony chleb z oliwą. Tak trwało trzy dni. My z Oleńką wychodziłyśmy do pracy. a ona chora zostawała w baraku. Po trzech dniach krwawienie ustało. ale organizm był odwodniony, była bardzo słaba. Wzięłam ładną apaszkę i poszłam do lekarki. Powiedziałam. że jest poprawa. ale że siostra jest odwodniona i bardzo słaba. Dałam jej prezent z podziękowaniem i prosiłam o opiekę nad chorą. Dostałam jakieś lekarstwo, które zaleciła pić lekarka z wodę przegotowaną. Obiecała. że jutro zabierze ją do szpitala. Z kuchni przyniosłam przegotowaną wodę. Regina popiła lekarstwo i po trochu popijała wodę. Rano zabrano ją do szpitala, a my z Oleńką dalej nosiłyśmy drwa. Kazik został przyjęty do pracowni krawieckiej, Jankowi proponowano palacza na kuchni, ale on nie wyraził zgodę. Dowiedział się, że są obozy dla inwalidów i że tam nie pracują, a on nie będzie na ruskich pracował. Nie można mu było wytłumaczyć, żeby się trzymał razem z Kazikiem. Nie chciał słuchać.
Za kilka dni szykowali nowy etap. Byłyśmy zrozpaczone, poszłyśmy do Kazika po poradę, bo Regina w szpitalu, a my nie chcemy się rozdzielać. Kazik nam nic nie pomógł, więc poszliśmy do Komendanta obozu z prośbą, żeby nas nie rozdzielano i że siostra jest w szpitalu to może by nas zostawił do następnego etapu. Ten spojrzał na nas zapytał o nazwiska, wyjął jakieś papiery z szuflady popatrzył i powiedział idźcie spać spokojnie nie martwcie się. Na drugi dzień po posiłku kazano nam zdać wszystkie ubrania jakie otrzymaliśmy w łagrze, zabrać swoje rzeczy i stawić się na placu apelowym. Brama była otwarta, nas odprowadzono pod bramę i zaczęto wyczytywać. Kto był wyczytany powtarzał swoje dane następnie przechodził za bramę. Dowódca konwoju odbierał dokumenty i ustawiał w szeregu. Lista była długa choć zabierano tylko kobiety. Jak wyczytano wszystkich otoczono nas kordonem z psami, a konwój nie ruszał, kazano nam stać. Jaka była radość jak po godzinie brama się otworzyła i ujrzeliśmy Reginę w pełnym rynsztunku do drogi. Pozwolono jej dołączyć do naszego szeregu, a ktoś musiał się cofnąć o jedno miejsce w tył. Popłakaliśmy się z radości. Regina nas uściskała i powiedziała, że komendant przyszedł po nią do szpitala kazał jej się szybko ubierać, zabrać swoje rzeczy, bo kolumna na nią czeka. A jednak byli ludzie co mieli serce.
Tu dopiero poznaliśmy obraz nędzy i tragedie ludzkie
Wieczorem dotarliśmy do nowego obozu, który też był w obrębie Permu i blisko Kamy. Latem całe połączenie odbywało się rzeką. Obóz był nieduży, kilka budynków dla obsługi, stołówka, biuro, warsztat szewski i krawiecki, przychodnia z jedną salą dla chorych oraz duży budynek po teatrze przeznaczony dla więźniów. Były tu same kobiety. Przebywały tu typy zdegenerowane, takie jak ludożerczynie potocznie zwane samojadami. Rzeźniczki sprzedające ludzkie mięso i złodziejki dzieci, które po ich zabiciu z mięsa swoich ofiar wyrabiały farsz do sprzedawanych pasztecików. Bardzo dużo było „worek” połączone z bandytyzmem. Kontrast stanowiły zakonnice skazane na dożywocie po likwidacji klasztorów, ale były to staruszki. Było też dużo Ukrainek, które trzymały się razem. Największą grupę stanowiły woryszki - bandytki z tymi to trzymało naczalstwo, ochroniarze. One kradły na zamówienie, a drobne łupy dzieliły między siebie. Tu chodziłyśmy w swoich ubraniach. Prawdopodobnie to był obóz przejściowy. W tym dużym budynku po teatrze przebywało około 500 osób. Zaduch, bród, smród machorki, a nade wszystko taka wrzawa, że nie do wytrzymania. Prycze były trzy piętrowe ustawione w czterech rzędach zbijanych podwójnie, na każdej pryczy po 7 kobiet. W sali panował półmrok, a po deskach maszerowały wszy. Obok na pryczy siedziała kobieta, wybierała wszy ze skarpet i rzucała je w dół, a one fruwały. To wszystko było przerażające. , Śniadanie było o 8, a dostawaliśmy kromkę gliniastego chleba i zupę ze zmarzniętych buraków pastewnych, głów rybich i ości. Reginka chodziła na śniadanie i przynosiła dla nas chleb, a ja z Oleńką mogłyśmy trochę dłużej pospać.
Po kilku dniach nie dając nam ubrań wypędzili nas do pracy. Reginę zabrali na Kamę, gdzie mało nie utonęła, bo lód w tym miejscu, gdzie pracowała był cienki i się załamał. Strażnik, który stał obok złapał ją za rękę i pomógł wydostać się z wody. Nas z Oleńką zapędzono oczyszczać dach ze śniegu. Dostałyśmy drewniane łopaty. Ustawiono nas co dwa metry. Jedna osoba odcinała kwadraty śniegu i rzucała w dół, inna brygada wywoziła ten śnieg za zonę i wrzucali z nasypu w dół do rzeki. Śniegu było ponad metr, a twardy, że się nie rozsypywał. Po trzech dniach pracy oczyściłyśmy dach, a jak wywieźli śnieg z podwórza dopiero zobaczyłyśmy jak wysoko robiłyśmy na dachu. Reginę po kilku dniach zaczepił komendant i mówił „Regina kakije ty imiejesz charosze saposzki” - Regina jakie ty masz ładne i dobre buty. Były to oficerki z szewrowej skóry i takiej samej futrówce, ciepłe i lekkie. Z tą chwilą padł na nie wyrok. Wieczorem wróciłyśmy zmęczone całodzienną pracą. Spałyśmy na górnej pryczy, wszystkie trzy wyszłyśmy na górę, buty trzymałyśmy pod siennikiem w nogach. „Worki” dały przedstawienie. Zagapiłyśmy się, a już za parę minut wszystko ucichło i się rozeszło. Zauważyliśmy, że Reginy buty zginęły. Przeprowadzono rewizję, ale butów nie znaleziono. Na drugi dzień dostała waciaki i łapcie z łyka uplecione i tak poszła do pracy. Na drugi dzień w sekrecie przed Reginą poszłyśmy z Oleńką do pracownie szewskiej. Dogadałyśmy się, że zrobią Reginie buty brezentowe, jedynie przyszwy i zapiętki będą ze świńskiej skóry a podeszwy z gumy. W środku będzie cienka filcowa podszewka. Sprzedałyśmy dwie spódniczki i bluzkę. Po trzech dniach przynieśliśmy Reginie buty, choć brezentowe, ale zawsze buty. Biedaczka, aż się popłakała. Pod koniec lutego przyjechali kupcy, żywego towaru. Ustawiono nas rzędem pod ścianą i zaczęto wybierać. Miałyśmy szczęście, z Polek wybrano tylko nas trzy. Reszta to Ukrainki.
Znowu w nieznane, tym razem okazał się znośny
Po odebraniu dokumentów i sprawdzeniu wsadzono nas na odkryte ciężarowe samochody, a na każdym samochodzie po dwóch konwojentów z karabinami. W szoferkach siedzieli, naczelnik konwoju i nasi kupcy. My siedząc na podłodze paki jechałyśmy 190 kilometry. Zmarznięte, pocierpnięte dojechałyśmy świtem do Czormozu. Łagier umieszczony był trzy kilometry za miastem pod lasem. Duży ogrodzony parkanem z desek, a górą na prętach rozciągnięty trzy rzędy drutu kolczastego. Na rogach i po środku były wieżyczki, w których stali wartownicy z karabinami. W bramie też był wartownik z dużym wilczurem. Przy bramie była wartownia, w której siedział dyżurny. Budynki były dobrze rozmieszczone, panował tu ład i porządek. Zaprowadzono nas do stołówki, choć była wczesna pora dostałyśmy po 20 deka chleba i po kubku gorącego kipitku . Potem zabierano nas grupami do łaźni. Wszystkie nasze rzeczy zabrano do prażalni, a po łaźni otrzymaliśmy już ubrania łagierne. Wszystko było czyste, skarpety i rękawice z koziej wełny. Nasze rzeczy polecono nam oddać do magazynu to znaczy do kaptiorki.
Po załatwieniu wszystkich spraw zaprowadzono nas do budynku, który miał do 30 m. długości. Był bardzo szeroki. Wejście było po środku szerokości, w budynku był długi korytarz. Na środku stał duży piec przy nim siedziała starsza kobieta nazywano ją gniewalną, pilnowała pieca i żeby po korytarzu niepotrzebnie nikt się nie kręcił. Korytarz był całą noc jasno oświetlony. Przy wejściu był mały kantorek, gdzie jak przychodziło naczalstwo babuszka zdawała im raport. W korytarzu pod ścianą zimą stały umywalki, a po obu stronach korytarza były cele, w których spało do trzydziestu osób. Ściany pomalowane na biało, deski podłogi jakby wczoraj położone, pryczy jedno piętrowe łączone parami, sienniki niebieskie, takie same prześcieradła i małe poduszki wypchane trawą, a na wierzchu leżały poskładane koce. Oznajmiono nam, że porządek w celach jak i na korytarzu mają trzymać dyżurni po kolei . Jak przyszła kolej na nas podłogę szorowano grubym drutem przeplatanym. Podeszły do nas Rosjanki zabrały nam drut i powiedziały, odpocznijcie wy macie za delikatne ręce my za was pomyjemy, a wy nam coś poszyjecie za to. Praca ta była naprawdę ciężka.
Jeszcze opiszę zagospodarowanie obozu. Budynek do którego nas wprowadzono był po prawej stronie. Od bramy wiodła droga do budynku stołówki. Stołówka była połączona centralnie ze wszystkimi budynkami, ścieżkami wyłożonymi deskami, zimą były oczyszczany od śniegu. Budynki wszystkie były drewniane, podwyższone na grubych belach, w budynkach było ciepło. Stołówka była duża, w jednym czasie mieściło się cztery brygady, panował ład i porządek, posiłki były wydawane z kuchni przez duże okno, łyżki aluminiowe, a kubki i miski z blachy ocynkowanej. Brygadier przyprowadzał brygadę, zgłaszał na kuchnię stan i odbierał posiłki, a reszta zajmowała miejsca. Kuchnia co dnia dostawała wykaz składu brygad, nie było żadnego bałaganu. Stołówka była czysta w środku pomalowana na biało. Po obu stronach były okna i padało dużo światła, a wszędzie panował wojskowy porządek. Na śniadanie dostawałyśmy zupę z takich samych buraków i ryb z dodatkiem ziemniaków, ale była czysta i dało się ją zjeść i do tego 20 deka chleba, który był ciężki, kleisty ponieważ do mąki dodawano kasztany i trociny. Pieczony był w wąskich małych brytanach smarowanymi olejem z ropy naftowej. Początkowo nie można było się przyzwyczaić. ale głód wszystko pokona. Na obiad dostawałyśmy pęczak z małą łyżeczką oliwy, 40 deka chleba i kubek kwasu chlebowego. co chroniło nas przed cyngą. chorobą szkorbutu. Dostawałyśmy jeszcze kubek wrzątku i małą łyżeczkę cukru. To była całodzienna racja żywienia więziennego.
Za stołówką około 20 metrów stał budynek łaźni fińskiej. Stał na szachownicy z grubych belek. Woda była odprowadzana rowkiem poza teren obozu do potoku, który tam przepływał. Tam były rozległy torfowiska. Budynek składał się z przedsionka, w którym stały beczki napełnione wodą i z izdebki dla pracownika, rozbieralni i dużej łaźni. W niej pod ścianami były ławy, do których dostawało się dwa cebrzyki wody, jeden z ciepłą, a drugi z zimną wodą. W rogu stał duży piec z otwartym paleniskiem, na którym leżały dwa duże kamienie, które były rozgrzewane do czerwoności. Obok pieca stały ławy ze stopniami na, których można się wyparzyć. Po użyciu ciepłej wody i dokładnym polewaniu kamieni, para rozchodziła się po całej łaźni. Potem dostawaliśmy zimną wodę i oblewałyśmy całe ciało dla zahartowania i wychodziłyśmy do przebieralni. Łaźnia i pranie obowiązkowo były co 10 dni. Po prawej stronie łaźni w oddaleniu 15 metrów stał duży budynek, w którym mieściła się pracownia krawiecka, pralnia, prażalnia i magazyn na własne rzeczy więźniów. Tu też panował porządek. Był tu mały kantorek i duży pomieszczenie na rzeczy umieszczone w workach z kartkami. Na kartkach były wypisane nazwiska ułożone po alfabecie na półkach. Po lewej stronie łaźni był okazały budynek jedno piętrowy, gdzie mieściła się władza obozu.
Na pierwszym piętrze urzędował komendant obozu, pułkownik z demobilu. Niewolno im było wracać w rodzinne strony więc umieszczali ich po różnych instytucjach i po łagrach. On był Gruzinem, trzymał wszystkich w karbach, ale był uczciwym człowiekiem. Całe naczalstwo było z demobilu. Byłyśmy pod władzą wojskowych, którzy widzieli zachód.
Następny budynek, też piętrowy to szpital z trzema salami dla chorych i dwa pokoje dla lekarzy, przychodnia pomieszczenie zabiegowe, izba przyjęć. Następny budynek po lewej stronie stał identyczny jak nasz dla więźniów. Zapomniałam jeszcze o opisaniu najważniejszego budynku w obozie. W rogu przed naszym budynkiem był mały budyneczek, w którym urzędował prokurator, z którym rozmawiałam w drugim roku mojego pobytu w Czormozie. Był we Lwowie w latach czterdziestych do czego sam się przyznał. Do tego domku dobudowane pomieszczenie zwane karcerem. Za przewinienie sadzano tam więźnia o połowie porcji chleba i kubku wody na oznaczony termin. A ponadto to pomieszczenie służyło dla zmarłych w obozie. Zmarły tam leżał trzy dni czekając na pochówek. Łagier był żeński. W następnych dniach przydzielono nas do brygad i wysłano do pracy poza zonę .
Na bramie przyjmował nas naczelnik konwoju, każdą brygadę odbierało dwóch konwojentów uzbrojonych w karabiny, dostawali listę z nazwiskami i wyrokami i tak z łagru wyruszało dwadzieścia parę brygad. Zimą chodziłyśmy pieszo. W fabryce praca była na dwie zmiany, a w tartaku na trzy zmiany. Praca była ciężka, norma na tartaku na 11 osób wynosiła 148 kubametrów drzewa, które należało przerżnąć, połupać i układać na wagoniki, a po pracy pieszo wrócić do łagru. To wszystko było ponad nasze siły. Brygady rozsyłane były po całej fabryce do różnych prac, jak ładowanie koksu, węgla, rudy, różnego rodzaju żelastwa na wagoniki, którymi dowożono do pieców Martynowskich.
Fabryka była zbudowana jeszcze za Katarzyny II i nosiła jej nazwę. Zbudowali ją Niemcy, a był to duży kombinat - huta, odlewnia, tłocznia i duży zakład materiałów ogniotrwałych. Najgorsza była trzecia zmiana, od dwudziestej czwartej do ósmej. Od godziny piątej do ósmej umysł przestawał pracować, chodziłyśmy jak automaty. Kiedyś dziewczyna usnęła na stanowisku i wpadła pod piłę, która przerżnęła ją na pół, drugiej na łupaniu zmiażdżyło rękę, trzeba było amputować. Cały ten czas chodziłyśmy niewyspane. Rano wracałyśmy do łagru bardzo zmęczone.
O dziesiątej jadłyśmy śniadanie, a o dwudziestej obiad i tak przez dziesięć dni trwała każda zmiana. W maju jak puściły lody i śnieg zginął, zaczęto nas wozić do portu na Kamę. Był to duży port towarowy. Przy brzegu stały rzędem dźwigi i duża suwnica. Brzeg przy porcie był pogłębiany przez specjalne pogłębiarki. Przypływały tu barki z różnym ładunkiem i cumowano je do brzegu na odpowiednie miejsce. Na nabrzeżu składowano rudę, glinkę szamotową, cegłę i ładowano na wagony, a zboże i inne towary nosiłyśmy na plecach po trapie do magazynów w workach 50 kilogramowych. Dwie osoby pomagały włożyć na plecy, a my nosiłyśmy do magazynu i tak przez osim godzin. Po pracy nie mogłyśmy się wyprostować. Najgorsza męczarnia była przy rudzie i węglu kamiennym, nim dokopałyśmy się do dna statku. Nie można było nabrać na szuflę, a normy były wysokie. Węgla 7 ton na jedną osobę, a rudy 9 ton na osobę.
Latem jak już były drogi suche dowożono nas starymi ciężarówkami opalanymi na holc gaz i pracowałyśmy na dwie zmiany. Jak dowozili drugą zmianę, to zabierali z powrotem tych z pierwszej zmiany. W porcie był duży plac, gdzie zajeżdżały ciężarówki z więźniami. W tym czasie nie wolno było przybywać tam ludziom wolnym. Regina pracowała w jednej brygadzie z Oleńką, mogły ze sobą zamienić choć parę słów, a jadąc do pracy i wracając mogły rozmawiać półgłosem. Ja byłam sama między Rosjankami i Ukrainkami, nie nawiązywałam żadnego tematu. Pracowałam i nuciłam sobie patriotyczne pieśni.
Pamiętam jak jednego razu zaczęła mnie potwornie boleć głowa. Pracowałam wtedy na drugiej zmianie, były to bule migreny. Poszłam do lekarki mówiąc, że nie będę w stanie pracować. Ta zmierzyła temperaturę było 35,5 i powiedziała, że nie mam temperatury i nie może dać mi zwolnienia, więc musiałam w takim stanie jechać do pracy. W drodze na Kamę przypadło mnie miejsce w samochodzie przy piecu. Każdy dół w wyboistej drodze, odczuwałam w głowie. Jak dojechaliśmy do portu to nie miałam siły zejść o własnych nogach z samochodu, Ukrainki mnie podtrzymywały i tak stanęłam w szeregu. Konwojent zaczął przeliczać, a ja w tym czasie straciłam przytomność upadłam, chcieli mnie podnieść, ale ja nie byłam w stanie utrzymać się na nogach - wezwano naczelnika konwoju. Sprowadzono lekarza portowego, ten stwierdził, że nie będę mogła pracować i powinnam wrócić do obozu. Choć z pierwszej zmiany brygady wracały do łagru to mnie nie mogli zabrać, bo ja byłam na liście w swojej brygadzie. Zabrano mnie na barkę położono na kurtkach współtowarzyszek, z boku w barce, a brygada poszła wydobywać rudę. Jak wrzucali szuflami do żelaznych nuld to każde stuknięcie odczuwałam w głowie. Choć głowę miałam zawiązaną chustą zmoczoną w zimnej wodzie, okryto mnie kurtką i tak pomału uspokoiłam się i zasnęłam. Przebudziłam się w nocy, była cisza. Zobaczyłam niebo z gwiazdami, nie pamiętałam co się zemną stało. Straszny ból ustąpił i tak leżałam jeszcze parę minut słysząc plusk wody. Pomału zaczęła wracać świadomość. Wstałam przeszłam na drugą stronę, gdzie pracowała brygada. Jak moje współ towarzyszki zobaczyły mnie, okazały współczucie. Podobno wyglądałam bardzo blada i ledwie trzymałam się na nogach. Już do końca zmiany nie pracowałam.
W maju kilka brygad skierowano do kołchozu sadzić ziemniaki. W jednej z brygad znalazły się Regina z Oleńką i jak wróciły poczęstowały mnie połówkami surowych ziemniaków, to był wielki rarytas. Smakował jak najlepszy przysmak. Innym razem pracowały w magazynach zbożowych, przewietrzali zboże, przynieśli w kieszeniach pszenicę, zalaliśmy wrzątkiem i tak jadłyśmy. Całe lato jeździłyśmy do pracy na barki, gdzie przywożono również węgiel miał,, który był lżejszy w rozładunku ale wychodząc z barki wyglądałyśmy jak górnicy. Pył był wszędzie: w ubraniu, bieliźnie, wszystko czarne, a pranie obowiązywało raz na dziesięć dni. Dogadałam się z kierowniczką pralni, za dodatkowe pranie oddawałam 40 deka chleba. Rosjanki mnie upominały, mówiły Ludwiga, ty z brudu nie umrzesz, ale z głodu tak. My starałyśmy się tak zachowywać, żeby brono z nas przykład. Mówiłyśmy sobie, że ci ludzie, którzy nas znają nie będą wspominać Reginę, Jadwigę czy Oleńkę, ale na pewno będą wspominać i pamiętać, że to Polki.
Jednego razu zdarzył się wypadek, który o mały włos nie przepłaciłyśmy życiem. Barkę w której przywieźli rudę w czuszkach podstawili pod suwnicę i od razu ładowano na wagony. Jak dotarłyśmy do dna barki i mulda stała na podłodze statku po napełnieniu miała półtora tony ładunku. Po naładowaniu podnoszono ciężar do góry i suwnica jechała i zsuwała na wagony. My w tym czasie mieliśmy krótki odpoczynek. Gdy ustawiono muldę szybko załadowałyśmy i suwnicowy podniósł do góry. Całe szczęście, że zdążyłyśmy odejść na boki, w górze zerwał się łańcuch i mulda z całym ciężarem runęła do barki przebijając podłogę i kadłub. Barka z trzystoma tonami rudy szła na dno. Wyskakiwałyśmy na brzeg, kąpiąc się w wodzie, wszystko poszło na dno. Nas do końca zmiany, zmoczonych trzymano na brzegu.
Na zimę otrzymywaliśmy nowe kufajki, walonki, spodnie, watowane papachy. W Łagrze reorganizacja. Reginę przeniesiono do pracy w łaźni. Była to praca też ciężka, ale przynajmniej w cieple i na miejscu. Po pracy chodziłyśmy z Oleńką do niej, pomagałyśmy jej napełniać beczki wodą, a przy tym nieraz udało nam się ukąpać. Reorganizacja nastąpiła też we wszystkich brygadach. Rozdzielono nas po paragrafach. Zaczęło się od tego, że przyszedł nowy transport i któraś z Ukrainek zwróciła im uwagę. Jak nasiadły na nią jak zaczęły ją wyzywać. Słyszała to Oleńka i stanęła w jej obronie, to ich jeszcze bardzie rozłościło i zaczęły kląć, wykrzykiwać i wyzywać. Wy Polki takie same hitlerówki jak Ukrainki, że zdradziłyście nasz kraj trzeba było was wystrzelać, a nie jeszcze, żebyście zjadały nam chleb. Ta cała chryja doniosła się do komendanta obozu. Wezwał wszystkie uczestniczki zajścia i naszą Oleńkę też. Kazał sobie powtórzyć całe zajście. Po wysłuchaniu odpowiedział, że nie pozwoli na takie zachowanie, że każdy został osądzony za swoje czyny i nie wolno go obrażać. Nawet ludziom wolnym nie pozwoliłby, na to a tym bardziej więźniarkom. Po kilku dniach te uczestniczki, które rozpoczęły drakę dołączono do transportu więźniarek, które odsyłano do innego obozu.
Po kilku miesiącach zostałam wezwana do komendanta obozu. On oświadczył, że mam zostać brygadzistką brygady politycznej, odpowiedziałam że nie znam dobrze języka i nie mam żadnego doświadczenia, obawiam się, że nie dam sobie rady. Odpowiedział mnie na to, że dobrze że zdaję sobie sprawę z trudności jakie mnie czekają, to świadczy na moją korzyść. Tu u nas pracuje narmirowszczyk Żyd z Polski i na pewno mnie pomoże, a on wie, że sobie dam radę. Oznajmił mnie, że jak w brygadzie będzie ponad 15 osób nie będę musiała pracować. Mam tylko pilnować i odesłał mnie do księgowości. Idę do narmirowszczyka. Ten mnie wszystko wytłumaczył i zapewnił, że mi pomoże. Miałam do majstra w porcie zgłosić brygadę, jaki jej stan, on wyznaczy nam pracy, a ja jakie potrzebuję narzędzia. Majster ma objaśnić jaka jest norma i ile płacą. Żebym mogła zorientować się jak przyjdzie naczalstwo, żebym mogła zdać raport. Resztę załatwi on sam. Ja choć mało rozmawiałam, ale całymi dniami słuchałam. Teraz jak zaczęłam rozmawiać zaczęłam się szybko uczyć. Zawsze uważnie słuchałam majstrów nigdy się nie kłóciłam. Jeśli podano nam zły sprzęt grzecznie prosiłam o zmianę.
Pamiętam jednego razu było ładne słońce, wyszłam po drabince usiadłam na obramowaniu barki i zapisywałam tonaż naszego wydobycia. Zapisałam kartkę z ołówkiem kładłam obok i oglądałam Kamę. Z dala zobaczyłam duży statek pasażerski dwupiętrowy.            W tym czasie wiatr zdmuchnął kartkę do barkina której miałam zapisany tonaż. Ja flegmatycznie zeszłam po drabince wyszłam z powrotem zapisałam nowy tonaż i położyłam kartkę z ołówkiem na miejsce. Sama obserwowałam statek, który się zbliżał, a wiatr robił mi psoty. Nie wiedziałam, że konwojent za mną stoi i obserwuje mnie. Ja trzeci raz schodząc po kartkę z nerwów powiedziałam, och holender. Na te słowa konwojent pyta „Ludwiga i ty to rugujesz sia”. Nie mogłam mu wytłumaczyć, że to nie jest przekleństwo, tylko takie powiedzenie. To była dla mnie nauczka, że jesteśmy obserwowane i że wszędzie musimy pamiętać o tym.
We wrześniu przyszła zima i nas zabrano do pracy do fabryk i na tartaki. Tu jak zaczęło padać śnieg to przez kilka dni napadało do półtora metra. Zamarzł i leżał, aż do maja. Do pracy znowu chodziliśmy pieszo.
Po kilku dniach wezwał mnie do biura narmirowszczyk i oznajmił, że na blachowni jest ciężka sprawa. Tam nasze brygady są oszukiwane i nie wyrabiają normy, że tam kierownik je oszukuje. Praca jest ciężka, trzeba oczyszczać tory kolejowy z lodu i miału węglowego kilofami. Tymi torami przewożą jeszcze gorącą blachę, która się skrapla, a woda ścieka na tory i miesza się z miałem węglowym, to zamarza i pociąg nie może wjechać.
Zmniejszono moją brygadę. Starsze osoby zostały do porządkowania w obozie, a jedenastoosobową brygadę skierowano do blachowni. Dostałam dwóch młodych konwojentów, którzy nam pomogli. Po przyjściu do blachowni poprosiłam kierownika, żeby nam wyznaczył pracę i przeliczył na sto pięć procent. Żeby narjat miał wyszczególnioną sumę to jest 105% x105 rubli x 11 osób = 1.212,75 kopijek i słownie. Kierownik zgodził się, wyznaczył robotę, a ja jeszcze poprosiłam, żeby nam przywieziono obiad na 13 osób. Zgodził się i odszedł. Konwojenci zdjęli kożuchy, postawili karabiny w śniegu, wzięli kilofy i pomogli nam to co było najcięższe do odbicia z szyn. My oczyszczaliśmy to lżejsze. Przywieziono nam obiad, po odpoczynku uwijałyśmy się, żeby skończyć robotę na czas. Po piętnastej przyszedł kierownik. Był zdziwiony, że my już kończymy, pewnie żałował, że mało nam wyznaczył. Poprosiłam, żeby nam przyszykował narjad. Widziałam, że ma złą minę. Poszedł do kantoru to jest do biura i po chwili przyniósł mi narjad napisane, że wyrobiłyśmy 105% normy, ale o sumie niema żadnej wzmianki. Zwróciłam mu uwagę dlaczego niema wyszczególnionej sumy, a on do mnie podniesionym głosem, że on nie będzie nam swoimi rublami płacił. Rozgniewany powiedział, że więźniarki nie będą go uczyć jak on ma pisać i chciał odejść, w ogóle chciał wyjść z fabryki. Na to konwojent nasz, który to całe zajście obserwował zwrócił się do niego. Przecież brygadzistka wyraźnie mówiła, że ma być wyszczególniona suma i procenty, jeśli nie napisze jak była umowa, to on go aresztuje i zabierze do łagru do wyjaśnienia z naczelnikiem. Ale niech pamięta, że te kobiety, które on oszukiwał rozprawią się z nim, że będzie szukał piątego ugła to znaczy piątego kąta.
Opiszę zdarzenia z poprzedniej wiosny. Pewnego dnia wchodziłyśmy na barkę, siąpił deszcz w pewnej chwili potknęłam się i wpadam do wody. Zaczęłam płynąć do brzegu, chciałam złapać za żelastwo, które sterczało przy brzegu, nie zdążyłam woda zaczęła mnie wciągać pod barkę. Było coraz ciężej, bo ubranie nabierało wodę choć pływałam dobrze, ale zaczęłam opadać z sił. Ostatkiem woli płynęłam, bo nurt wciągał pod barkę, konwojent widząc moje zmagania oddał drugiemu karabin, a sam wskoczył chwycił mnie za rękę i pomógł wyjść na brzeg. Po chwili odpoczynku musiałam iść na barkę do pracy. Na barce zdjęłam z siebie mokre waciaki, Ukrainki dały mnie jedna spódnicę, druga bluzkę i tak przepracowałam do końca zmiany. Moje waciaki po wykręceniu rozwiesiliśmy na burcie, by trochę przeschły. W normalnych warunkach człowiek by chorował, a tu organizm musiał się hartować.
Następne zdarzenie, które przeżyłam kiedy pracowaliśmy na tartaku. Pewnego razu nie dowieźli drzewa i wysłali nas na rzekę wydobywać bele drzew z lodu, a potem ręcznymi piłami rżnąć to drzewo na metrowe kawałki. Praca była bardzo ciężka, ja byłam spocona i wiatr mnie obwiał, a po pracy wracając do łagru chwyciła mnie silna gorączka. Przed bramą straciłam przytomność, miałam ponad 41 stopni gorączki. Po dwóch dniach leczenia chininą w szpitalu, zbili mnie temperaturę. Poczułam się lepiej i zobaczyłam, że leżę na sali z ciężko chorymi na galopujące suchoty. Zaczekałam na obchód i poprosiłam lekarkę, żeby mnie wypisała ze szpitala, bo jak mnie tu zatrzyma to na pewno się od nich zarażę. Ona mnie uprzedziła, że w tym wypadku nie będzie mogła dać mi więcej zwolnienia, a jedynie przenieść mnie do słabszej brygady. Ja się zgodziłam. Rzeczywiście przydzielono mnie do brygady ze staruszkami. Praca tu nie była taka ciężka, tylko żmudna. Zbieranie drobnego, zardzewiałego żelastwa z hałd do pieca Martynowskiego. Jednego razu znalazłam duży ciężki kawał żeliwa dźwignęliśmy go w czwórkę. Powiedziałam, żeby na hasło rzucić, ale kobiety nie miały siły i nie czekając puściły. Dla mnie skończyło się to tragicznie, gdyż przełamało mi dłoń, zdarło skórę tak, że kości z dwóch palców sterczały na wierzchu. Zrobiło się zamieszanie, konwojent wystrzelił w powietrze i tym sposobem wezwał naczelnika konwoju, a ten zaprowadził mnie do szpitala zakładowego. Tam oczyścili ranę, złożyli kości na miejsce, dostałam zwolnienie. I tu opaczność nade mną czuwała, bo ręka się zrosła, a zapalenie płuc podleczyłam dzięki ręce, jednak prześwietlenie wykazało, że dolny płat jednego płuca mam zwapniony.
Teraz napiszę coś weselszego - jak zostałam modystką. Lata tu są ciepłe, tylko krótkie, postanowiłam uszyć dla nas garsonki białe z lnianych prześcieradeł. Kroiłam nożykiem zrobionym z blaszki od konserwy. Szyłam je igłą ręcznie, wyszły wspaniale. W niedługim czasie na stołówkę przywieźli kino dla ochrony i ich żon. Była to wielka atrakcja, gdyż nam też pozwolono je obejrzeć. Ja z Oleńką wystroiłyśmy się w nowe białe garsonki. Oleńka miała kręcone włosy naturalne, a ja podkręciłam włosy na papilotach i tak poszliśmy na stołówkę. Odróżnialiśmy się od innych. Nie uszło to uwadze naczalstwa, a tym bardziej ich żonom. Po krótkim czasie wzywa mnie prokurator i pyta o te garsonki. Ja mu odpowiedziałam, że to są z prześcieradeł własnych przywiezionych ze Lwowa. A on mnie na to, że on był we Lwowie i wie, że Polki ubierają się ładnie i dlaczego ja nie powiedziałam, że jestem modystką, że się marnuję na pracach przy węglu i na tartakach, a ich kobiety nie ma kto ubierać. On wystąpi do naczelnika o przeniesienie mnie do pracowni krawieckiej. Jak powiedział, tak się stało, zostałam przeniesiona. Pracy miałam dużo, a pomysłów nie brakowało i tak dobrnęłam do końca.
Pamiętam szyłam kostium dla kierowniczki ekonomicznej, a ona mnie powiedziała w sekrecie, że przyszły papiery wyjazdu naszego do Polski i prosiła, żebym jej postarała się wykończyć kostium. Po pracy podzieliłam się tą wiadomością z Reginą i Oleńkę, robota już się nie kleiła, głowa była w obłokach, musiałam się wziąć w karby i nie dać poznać po sobie, że wiem o papierach. Muszę wykończyć pracę, którą rozpoczęłam. Po kilku dniach oznajmiono nam oficjalnie, że odprawią nas pieszo, bo lody już przy brzegach rozmarzły, a kra nim zejdzie trzeba będzie czekać do połowy maja.

Pierwsze kroki powrotu do Ojczyzny
Dostaliśmy dwóch konwojentów i 15 kwietnia wyruszyliśmy z Czormozu pieszo 120 km przez rzekę do pociągu, a potem kilka stacji do Permu na zbiorowy punkt. W drodze mieliśmy jeszcze kilka przygód. Jak przechodziliśmy przez rzekę już zapadał zmrok, widzieliśmy światła miasteczka, w którym mieliśmy przenocować, aż tu na drugim brzegu zaczęły wyć wilki, a na skraju lód rozmarznięty. Regina skoczyła i wpadła w wodę po pas, ja przeskoczyłam konwojenci też, Oleńka została na lodzie, konwojent chciał pomóc i podał jej karabin, ale potknął się i Oleńka została z karabinem na lodzie, a wilki coraz bliżej. Szliśmy brzegiem aż znaleźliśmy dogodne miejsce, aby ściągnąć ją na brzeg. Doszliśmy szczęśliwie do kwatery dostaliśmy gorącej herbaty, Regina zdjęła mokre ubranie, gospodyni rozwiesiła nad piecem aby wyschły. Oleńka po tych przeżyciach rozchorowała się i nie była w stanie iść dalej. Konwojenci uzgodnili, że zostawią ją w szpitalu, na to ja, że my bez niej nie pójdziemy i jej tu nie zostawimy. Na drugi dzień jeden konwojent został z Oleńką i Reginą na kwaterze, a ja z drugim poszliśmy szukać podwody. Niestety nie mieliśmy szczęścia, w miasteczku było kilka podwód, wszystkie odjechały. Miałyśmy pieniądze mogliśmy zapłacić, niestety byłyśmy bezradne. Odpoczęliśmy jeszcze dwa dni. Z Reginą zabrałyśmy Oleńki rzeczy i ruszyliśmy w drogę. Droga prowadziła przez góry. Przed nocą dotarliśmy do zajazdu, była tam duża izba z piecem. Konwojenci ulokowali nas do spania na piecu. Tam usłyszeliśmy o powrocie Polaków do kraju i ucieczce Mikołajczyka. Bałyśmy się, że nie zdążymy na czas do punktu zbiorczego i zostaniemy.
Rano wyruszyliśmy w dalszą drogę, pomimo zmęczenia szłyśmy dosyć szybko. Na stację dotarłyśmy przed czasem. Poprosiliśmy konwojentów, żeby udawali, że nas nie pilnują. Zamówiłyśmy obiad i udawałyśmy ludzi wolnych. Jakie to było miłe uczucie. Pociąg przyjechał, a my wsiadłyśmy do wagonu. Skończyła się nasza sielanka - zostałyśmy z powrotem więźniarkami. Na punkcie zbiorczym spotkałyśmy nasze koleżanki i wielu znajomych. Byłyśmy na tranzycie i co dnia ktoś nowy przyjeżdżał. Tu dowiedziałyśmy się, że nasze papiery zabrali do Moskwy, a nam się dni wlokły. W pracowni krawieckiej pracowała Bronia Gigiel z Sambora, która przyjechała z nami na Ural. Chodziłam tam, aby pomagać jej szyć. Zbierałam różne ścinki, z których później wraz z Jadzią Galusińską, która była artystką, robiliśmy piękne krasnale grające na akordeonie, leżące pod brzozą lub muchomorem. Ja szyłam ubranka, Jadzia ozdabiała im główki, nadając im odpowiednie miny, robiła też inne akcesoria. Postawiłam na parapecie okna zrobione krasnale. Po kolacji naczalstwo chodziło sprawdzać po barakach przeliczając nas i zauważyli nasze krasnale. Bardzo im się podobały. Miałyśmy zamówienia. Zaczęłyśmy zarabiać, a czas nam szybciej leciał. Tak doczekaliśmy do 14-go sierpnia rano. Zabrali dwie koleżanki : Zosie Lachowicz i Anię Szymczak na transport na daleki wschód. Byłyśmy załamane, a Wandzia Chwastowska, Hanka Skwarczyńska, Ania Dunka i Oleńka pytały mnie no i co z twoim snem. Przed obiadem wzywa nas naczelnik do biura i wyczytuje, że jedziemy poza granice Sowieckiego Sajuza odsiadywać dalsze wyroki. My stoimy oniemiałe i nic do nas nie dociera więc on powtarza jeszcze raz, a my stoimy i nic żadnej reakcji. Naczelnik w końcu nie wytrzymał i mówi w Polszu jedziecie i dopiero do nas doszło. Wybiegłyśmy z biura jak na skrzydłach, by na obiedzie podzielić się z kolegami tą wiadomością.
Proroczy sen się spełnił, 15 sierpnia o godzinie 9 podstawiono samochody ciężarowe i odwieźli nas na dworzec. Wracałyśmy już nie bydlęcymi, a osobowymi wagonami przysposobionymi do przewozu więźniów. Mieliśmy jeszcze różne przeboje. W Kirowie zatrzymano nas i zaprowadzono do łaźni. W drodze powrotnej mijaliśmy kolumnę SS-manów - jeńców wojennych prowadzonych do łagru otoczoną kordonem z psami. Ja szłam ostatnia z Żydem, on opowiadał, że Niemcy wymordowali mu cała rodzinę, a on został sam jeden i teraz tylko prosi Boga, żeby się dostał do Polski do Krynicy, a jak tam już będzie to już da sobie radę.
Jak mijaliśmy Niemców w pewnej chwili pies niespodziewanie skoczył na Żyda. Ledwie konwojent go utrzymał, to był duży wilczur rasy niemieckiej specjalnie szkolony. Okropnie wystraszyliśmy się. Gdy doszliśmy do pociągu weszłam pierwsza do swojego przedziału aż tu nagle zrobił się ruch na korytarzu. W wagonie okazało się, że Żyd z którym ja szłam upadł i zmarł na serce. Jaki to dziwny los i tu na Uralu niemiecki pies dokonał mordu. Bardzo to przeżyłam, gdyż przed chwilą rozmawialiśmy, on snuł plany, a w tej chwili nawet oczu mu nie ma komu zamknąć. Pociąg zatrzymano, bo musieli załatwić wszystkie formalności związane z nagłą śmiercią.
Po dwóch godzinach ruszyliśmy w drogę. Tak dojechaliśmy do Orła. Tam mężczyzn skierowali do Brześcia Litewskiego nad Bugiem, a nas do więzienia w Orle. Tu trzymali nas jeszcze dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach część z nas wysłano do Brześcia, a reszta została na następny transport. Tak dotrwaliśmy do 17 września. Rano kazano nam się zbierać z rzeczami, ustawiono nas czwórkami i zaczęto wyczytywać. Po sprawdzeniu wyprowadzono nas pod konwojem z psami na błonie. Tam stał polski oficer, który przyjmował nas od władz rosyjskich. Zaczęła się procedura przejęcia nas. Rosyjski oficer brał akta od podwładnego i po jednym oddawał je majorowi Chmielewskiemu. On wyczytywał i oddawał akta adiutantowi, a my przechodziliśmy na drugą stronę. Jak wyczytał i przyjął wszystkie akta, powiedział nam, że o piętnastej podstawią na bocznicy dworca głównego wagon, gdzie dostaniemy posiłek. O godz. 17 podstawią pociąg i żebyśmy się nie spóźniły, bo pociąg nie zaczeka. Jakie wywołało to u Rosjan zdziwienie, że nas puścił wolno. W pierwszej chwili chcieliśmy iść na miasto, żeby go zwiedzić. Po naradzie postanowiliśmy iść dużą grupą prosto na dworzec. Punktualnie o piętnastej dostaliśmy posiłek i czekaliśmy na podstawienie pociągu. Jak wsiadłyśmy do wagonów było nam bardzo wesoło, zaczęłyśmy śpiewać pieśni patriotyczne i tak po krótkim czasie pociąg ruszył w stronę granicy.

Przekroczenie granicy i pierwsze wrażenie
Jak przejeżdżałyśmy przez most na Bugu to się nie da opisać, serce chciało wyskoczyć z radości, że już jesteśmy na polskiej ziemi. Wieczorem dotarliśmy do Białej Podlaskiej. Zakwaterowali nas i rozprowadzili po pokojach. Następnego rana wzywali nas do biura. Pytali jakie mieliśmy wyroki i za co byliśmy aresztowani, potem pytali dokąd się wybieramy.
Dostawaliśmy po dwa tysiące złotych, darmowy bilet przejazdu docelowego. Po obiedzie wyruszyliśmy na miasto by zobaczyć jak się chodzi bez konwojów i nie mogliśmy się nacieszyć wolnością, och jakie to miłe. Przed wieczorem przyjechali rodzice Oleńki samochodem i po załatwianiu spraw i odebraniu dokumentów pożegnaliśmy się, a na odjezdnym zaprosili mnie do Krakowa.
My przenocowaliśmy, a następnego dnia po naradzie postanowiliśmy zwiedzić Warszawę. Mieliśmy dwóch starszych kolegów Warszawiaków, oni obiecali być naszymi przewodnikami. Ponieważ i tak mieliśmy bilet kolejowy docelowy Wrocław przez Warszawę pojechaliśmy więc pierwszym pociągiem. Przejeżdżaliśmy przez dworzec na Pradze, zatrzymaliśmy się na dworcu zachodnim w Purze . Poszliśmy zwiedzać miasto. Warszawa była strasznie zniszczona, jeden gruz, gdzie niegdzie sterczał jakieś komin lub mur. Jak wyszliśmy na miasto to ja dokładnie obserwowałam i zapamiętywałam każdy szczegół, tak doszliśmy do tramwaju, którym dojechaliśmy do centrum. Tam widzieliśmy jak młodzież z innych krajów pomagała odgruzowywać naszą stolicę. Gdy pytaliśmy o drogę, a tu słyszymy odpowiedź po czesku lub węgiersku. Jak również młodzież z całej Polski, na pytania odpowiadano nam : my nie z Warszawy.
Zwiedzaliśmy starówkę. W Katedrze był duży lej po bombie i sam gruz. Kolega Warszawiak mieszkał przy Alejach Jerozolimskich za hotelem Polonia bliżej dworca Głównego. Do partyzantki poszedł wcześniej i był na lewych dokumentach, nie miał kontaktu z rodziną i nie wiedział, że jego dom nie istnieje. Jak zobaczył morze gruzów to się załamał, nie mógł odejść od miejsca, gdzie stał jego dom i niewiadomo, czy jego rodzina przeżyła.
Zaczęło się ściemniać, chcieliśmy już wracać, przeszliśmy kawał i chwycił nas obłęd, zaczęliśmy chodzić w kółko. Poprosiłam Władysława żeby się skupił i doprowadził nas do tramwaju, a ja dopóki jest widno doprowadzę nas do Dworca Zachodniego. I tak się stało. Jak wróciliśmy to Regina była już spakowana i powiedziała, że jak ja chcę to mogę zostać i zwiedzać, a ona jedzie do domu. Na drugi dzień Władysław z kolegą pojechali z nami do Głównego Dworca, tam pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do Wrocławia.
Wczesnym rankiem dotarliśmy do Wrocławia. W pewnym stopniu byłam przygotowana na widok zrujnowanego miasta, ale ogrom zniszczenia i tak mnie przeraził. Przesiadłyśmy się do podmiejskiego pociągu do Wrocławia-Leśnica i tak dotarłyśmy do domu. Od mamy dowiedziałam się, że ojciec nie żyje. Przeżyłam to bardzo boleśnie. O Kaziku i Janku też nie było żadnej wiadomości. Reginy rodzina nareszcie razem. Pierwsze dni pobytu to oczywiście spotkania z rodziną. Przecież tak naprawdę wróciłam po 3 latach i 5 miesiącach, mając wyrok 10 lat łagrów i 5 lat pozbawienia praw obywatelskich. Po opadnięciu emocji i wypoczynku zaczęłam rozmyślać co będę robić. Jako były więzień AK nie miałam wielkiego wyboru i szans na start.
Przed aresztowaniem zdjęcie z pogrzebu „Hardego” i te po ucieczce “Draży” z więzienia oraz swoje przepustki, zezwolenie na broń, zaświadczenie że zostałam przedstawiona do odznaczenia, wszystko wkleiłam w sztywne okładki pamiętnika. Rodzice jak wyjeżdżali na zachód wiele po mnie pamiątek porozdawali. Ojciec wziął pamiętnik i powiedział, że tyle mu po mnie zostało, bo już mnie nie zobaczy - nieświadomy, że w okładce są moje skarby. I tak pamiętnik dotarł do Wrocławia. Jak wróciłam z Rosji i zobaczyłam pamiętnik nie naruszony to się popłakałam z radości.

Odznaczenia wojenne i stopnie wojskowe .
1 Krzyż partyzancki Nr 56-95-118 dnia 25 kwiecień 1995 r.
2. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski Nr 2365/86/7 2. lipca 1986 r.
3. Odznaka Weterana Walk o Niepodległość z dnia 1995 r.
4 .Krzyżem zesłańca sybiru Nr 52-2005-3 z dnia 13 maja 2005 r.
5. Krzyż Obrony Lwowa w 1981 r. Nr 0151 W
6. Krzyż AK z Londynu dnia 17/9/1982 r.
7. Medal Wojska z Londynu Nr 29762 1982 r.
8. Medal Zwycięstwa i Wolności 22 grudzień 1969 r.
9. Odznaka Armii Krajowej „Burza” za obronę Lwowa Nr 374
1O. Odznaka Obszaru Lwowskiego AK „Lutnia” Nr 163
Krzyż waleczny za walki o Lwów, w których zostałam ranna nigdy nie dotarł do mnie. Zostało mnie tylko zaświadczenie wydane przez kpt. Dragana Sotirovicza „Draży” że zostałam przedstawiona do odznaczenia.

Otrzymałam stopnie wojskowe.
Stopień sierżanta zostałam mianowana 1 września 1996 r.
Na stopień Podporucznika Wojska Polskiego z dniem 9 maja 2001 r.
Patent nr 29546 Weteran Walk o Wolność i Niepodległość Ojczyzny 2001 r.
Nominacja na Porucznik MON nr 162 17 maja 2006 r.



Pierwszy Ludwik Łamasz /Wich/, NN, trzeci ks. Kwaśniak, Dragan Sotirović /Draża/ Dowódca AK okręgu Czyszki, Jadwiga Łamasz /Wiszka/ - ułan sanitariuszka, Czesława Hnatówna /Krystyna/ sekretarka dowódcy Draży, Antonina Łamasz /Stela/ - sanitariuszka, Jan Łamasz /Zych/ - ułan
Od lewej: Jadwiga Brzezińska z d. Łamasz, ks. Kwaśniak kapelan odziału AK w Czyszkach i Stanisław Brzeziński mąż Jadwigi. Zdj. Rok 1970
Marek Bartosiewicz i Jadwiga Brzezińska z d. Łamasz. Zdj. Rok 2008
 
Copyright 2018. All rights reserved.
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego